piątek, 2 września 2016

1 września – co oznacza dla mnie ta data?

Dawniej był to dla mnie dzień, w którym zawierały się dwie sprzeczności – rozpoczęcie nowego etapu w życiu, taki swoisty „nowy start w przyszłość”, przepełniony nadzieją, wiarą w siebie i swoje wyidealizowane możliwości; a także pożegnanie z luzem i swobodą letnich miesięcy, na które zwykle wyczekiwałam od stycznia (bo wtedy śnieg i mróz traci wszelki urok – święta minęły więc należy zacząć już marzyć o lecie).
Pamiętam jak jeszcze „za małolata”, mimo przerażenia nadchodzącymi dziesięcioma miesiącami nauki, cieszyłam się na zakup nowego ortalionowego dresu (bez zwężanych nogawek, najnowszy krzyk mody wówczas) i piórnika z wyposażeniem. Pamiętam też, że obiecywałam sobie wtedy solennie, że już od początku nowego roku szkolnego zabiorę się solidnie za naukę, że nic nie będę odkładała na później, że wszystko od razu, że powalczę o miano najlepiej przygotowanej do lekcji w całej szkole. Oczywiście niewiele z tych obietnic wynikało, tak też mi zostało do dziś!
1 września, 2, 5… czy to w latach dziewięćdziesiątych, czy trochę później, czy też dziś… niewiele się zmienia. Jak zawsze na początku roku szkolnego nachodzi mnie lęk przed pracą, ogromem obowiązków, które czasem przytłaczają oraz problem z przystosowaniem do nowej rzeczywistości. Ale obok tego strachu są i pozytywne emocje – nadzieja na lepsze jutro, wiele postanowień, dobrych życzeń. Wygórowane ambicje znowu spisywane na kartce, dobre chęci, którym wakacyjny odpoczynek dodał skrzydeł. Niemałym plusikiem, w całej tej szalonej gonitwie myśli, jest też wymiana garderoby, tym razem już nie na niebiesko-żółty żarówiasty dres, lecz na kolory, które naprawdę lubię czerń, bordo, brąz, szmaragd, ciepłe swetry i szaliki najmilsze dla zmarzluchów, takich jak ja.

Początek września to też dla mnie czas podsumowań. Tak jak pod koniec kalendarzowego roku myślę o tym, co mi się udało, nad czym z marzeń i planów muszę popracować, co ze swojej listy mogę skreślić, a co oznaczyć grubszą kreską, bo zrealizować muszę jak najszybciej. Tym razem udało się zrobić niewiele. Może to taka zapłata za nadaktywne zeszłoroczne lato, kiedy wykończyliśmy mieszkanie? A może po raz kolejny nałożyłam na siebie zbyt wiele i zamiast cieszyć się urlopem, zamartwiałam się, że nawet połowy nie udało mi się zrobić? A może po prostu ostatni rok był tak trudny, że podświadomie pozwoliłam sobie na rozpasanie? Zapewne odpowiedź na to pytanie poznam dopiero za rok, we wrześniu 2017 roku, kiedy to nauczona przykładem ubiegłych wakacji będę podsumowywała ówczesną przeszłość, a dzisiejszą przyszłość. Z całą pewnością jednak znowu najdzie mnie na podsumowania, przy jakże sprzecznych emocjach – strachu przed nieznanym i wielkich nadziejach. 


Kończę obrazkiem znalezionym w sieci, który dodał mi nieco otuchy podczas moich przemyśleń wrześniowych, bo chyba nie tylko ja mam co uczcić. Może to i dobrze... zostaje coś na później na listopad, grudzień, kwiecień.
                                                                                                                                             M.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Starsza o rok!


Wczoraj, 24 sierpnia, stuknęło mi 27 lat. I choć nie mam siedmiu, czy nawet siedemnastu, kiedy to na życzenia czeka się jak w środku upalnego lata na deszcz, to z wielką radością odbierałam telefony, smsy i proste informacje na facebooku. Moja komórka dryndała zaskakująco często, stąd też uśmiech prawie wcale nie schodził mi z ust. Dziś zaś naszło mnie na podsumowanie, które umieściłam na swoim profilu facebookowym:

Serdecznie dziękuję za wszystkie życzenia jakie wczoraj otrzymałam - twarzą w twarz z wielkim uśmiechem, przez telefon ze śpiewem "Sto lat, sto lat!", przez smsy z ogromną liczbą wykrzykników po każdym magicznym zaklęciu (zadowolenia z męża albo powiększenia rodzinki:), dziękuję też za pamięć tu, na fb.
Pozwoliłam sobie przy okazji przeprowadzić małą statystykę - na 1700 lat które mi w dniu urodzin pożyczono mam ogromny zapas wszystkiego najlepszego (ponad 35 pakietów), pakiet wszystkiego wspaniałego i w gratisie pakiet szczęśliwości. Wszystkie swoje marzenia mogę spełnić ośmiokrotnie. Obawiam się jedynie o zdrowie, którego starczy mi na pięć razy, plus to co mam...
Mam też świetnych przyjaciół, którzy nawet jeśli nie pamiętali, że 24 sierpnia to mój dzień, to upomnieni przez facebooka sprawili mi przyjemność zostawiając dla mnie kilka słów. Jeszcze raz dziękuję!


Tutaj zaś napiszę coś nieco bardziej osobistego! Nie jestem już sama dla siebie sterem, żeglarzem i okrętem, mam wokół siebie kilka/kilkanaście bardzo bliskich osób, na których zależy mi w równym, a nawet większym stopniu aniżeli na sobie, więc gdybym tylko mogła i gdyby to było takie proste i realne, każde z tych zaklęć oddałabym byleby tylko Jarosław cieszył się zdrowiem i szczęściem przez długie lata, żeby rodzice i teściowa nigdy nie narzekali na brak sił w spełnianiu swoich marzeń, by nasze rodzeństwo zapomniało o problemach dnia codziennego i mogło się spełniać na co dzień, a przyjaciele otrzymywali od życia wszystko czego potrzebują. Jeśli oni wszyscy będą szczęśliwi to i ja będę szczęśliwa.

                                                                     M.

niedziela, 21 sierpnia 2016

Jest wszędzie i zawsze zbyt blisko, rzecz o natrętnym sąsiedzie!


Wprowadzasz się do swojego wymarzonego mieszkania, urządzasz skrupulatnie swoje gniazdko, dbasz o to by podczas najbardziej newralgicznych momentów remontu nie przeszkadzać zanadto swoim sąsiadom, w końcu na tych dobrych relacjach sąsiedzkich Ci zależy (bo przecież w bardzo bliskiej odległości będziecie pędzić swoje życie).  Z czasem ich poznajesz, każdego z osobna, po kolei. Najpierw jest nieśmiałe dzień dobry, później uśmiech i uprzejme przytrzymanie windy w garażu, potem może kawa, albo wspólne oglądanie meczu w ramach integracji, relacja się zacieśnia i nawet nie zauważasz kiedy zaczynają się obawy, że mogą wyleźć z lodówki gdy ją otworzysz, albo z szafy wyskoczyć, gdy zaczniesz się przebierać! Czy jest to realna sytuacja? Jak najbardziej! Poniżej moja ocena naszych sąsiedzkich relacji!






Zaraz po zakupie mieszkania w Ząbkach mieliśmy/miałam wielkie nadzieje na rozwinięcie nowych znajomości, w pobliżu, może nawet za ścianą. Nie przeliczyłam się, niemal od razu poznaliśmy sąsiadów z dołu, miłych państwa dwoje drzwi dalej, młodego mężczyznę dzielącego z nami ścianę, sympatyczne małżeństwo z drugiego piętra. Spotykaliśmy się najpierw przelotnie, żartowaliśmy z perypetii remontowo-wykończeniowych. Temu wszystkiemu towarzyszyła ogromna ciekawość i podekscytowanie, podsycana jeszcze dodatkowo brakiem zasłon/rolet/żaluzji okiennych. Nieeee, nie chodzi mi tu o podglądactwo, czy wścibstwo, może jedynie o szukanie inspiracji albo pomysłów w chwili, gdy po miesiącu w spartańskich warunkach kończy się kreatywność. Czas względnego spokoju i odpoczynku po przebojach z pędzlem i śrubokrętem, zweryfikował pewne relacje – jedne zupełnie wygasił (ograniczając je jedynie do –cześć –cześć) inne rozwinął poprzez spacery, spotkania przy kawie i ciastku, czasem przy mocniejszych trunkach. I dobrze, bo człowiek to z reguły zwierzę stadne, które mimo sporadycznej potrzeby przebywania w samotności, niemal usycha bez kontaktu z drugim homo sapiens. Dobrze też, że nie każda z tych znajomości otrzymała szansę rozwoju – wszystkich srok za ogon złapać się nie da, a jak to mówią lepiej mieć kilku bliskich przyjaciół niż wielu znajomych, na których nie zawsze można liczyć. Świetnie jest móc obserwować jak te przyjaźnie się rozwijają, swoim trybem, w swoim czasie, bez pospieszania, ze stopniowym zdobywaniem zaufania. Przyjaźń na „łapu capu” nie ma szans! Podobnie jak akcje spontaniczne (przynajmniej w moim przypadku!) a o czym mówię? Sytuacja sprzed czterech miesięcy – po długiej nocy z kieliszkiem wina w dłoni zaprosiłam do nas zupełnie nieznajomych sąsiadów z drugiego bloku, co zakończyło się, co prawda zabawnymi wspomnieniami, aczkolwiek obecnie kompletnym brakiem kontaktu obecnie.
Dziś po roku mieszkania możemy z dumą powiedzieć, że znamy dużą część I etapu Neptuna, co było nie do pomyślenia, gdy wynajmowaliśmy nasze poprzednie lokum i sąsiadów „drzwi w drzwi” znaliśmy tylko z widzenia. Z dumą też możemy powiedzieć, że w razie nagłej potrzeby możemy znaleźć pomoc u jednych, drugich albo i trzecich sąsiadów. Jedni okazali się pomocni przy uporaniu się z papierologią, inni zaproponowali wiertarkę, której dotąd się nie dorobiliśmy, a była niezbędnie potrzebna, jeszcze inni natomiast o jedenastej w nocy obudzili nas (ryzykując potężnym ochrzanem), bo zostawiliśmy klucze na zewnątrz. My chyba też nie pozostaliśmy dłużnikami – moje ciasto lion ma już stałych wielbicieli, a alkomat Jarosława uratował tyłki niejednemu kierowcy! Przykłady można by mnożyć, co stanowczo zaprzecza licznym memom, które co i rusz rozbawiają oglądaczy demotywatorów.



Jak to mówią jednak bywają wyjątki potwierdzające regułę, wyjątki, które psują całą moją radochę z sąsiedztwa – nie jest to osiedlowy, moherowy monitoring (na naszym młodym osiedlu jest chyba tylko jedna starsza Pani), lecz ludzka bezmyślność , w puszczaniu samopas piesków i dzieci. No przepraszam za takie zestawienie, ale i zwierzęta i dzieciaki potrafią wyrządzać wielkie szkody, a i często z stanowią zagrożenie same dla siebie. O tym jednak kiedy indziej. Drugą rzeczą, która zaś nam ostatnio doskwiera, to zbytnia nachalność. Czasami ludzie próbują wchodzić z butami w życie innych, nie rozumiejąc, że ci drudzy nie chcą zacieśniać relacji jeszcze bardziej niż dotąd. Że odpowiada im dotychczasowa sytuacja. Z takimi ludźmi i my mamy styczność. W takiej relacji teraz tkwimy – jedna strona próbuje nieco wyhamować, ostudzić emocje, druga zaś prze natarczywie. Tylko do czego? Do ciągłych spotkań, które nie zawsze są możliwe, do ciągłych rozmów na facebooku, które bywają straszliwie męczące, wspólnej pracy nawet, która nie wiem czy w obecnej sytuacji będzie zdrowa! Ta druga strona dla osiągnięcia swoich celów stosuje nieczyste zagrania, odwiedza na przykład pod pretekstem pożyczenia butelki wody, czy cukru pudru, wypisuje żarty w smsach albo żali się na stan zdrowia, byleby zaczepić pogadankę. Trochę w tej relacji czujemy się zaszczuci, a żeby dodać sobie rezonu żartujemy, że aż strach otworzyć lodówkę, żeby nie wyskoczył z niej sąsiad. To taki trochę czarny humor w sytuacji właściwie bez wyjścia – bo z jednej strony nie chcielibyśmy stracić fajnej znajomości, ale obecny stan rzeczy nie pozwala na nią.  Jak sprawę załagodzić? Nie wiem… Na razie stosujemy taktykę unikania! Co będzie dalej? Jak zwykle czas pokaże!

To drobny żarcik, tak na podsumowanie...

                                                                                                                         M.




czwartek, 18 sierpnia 2016

Milion pićśet dwa dziewićśet powodów/przykładów/cokolwiek tam jeszcze dodasz…


Polubiłam jakiś czas temu na facebooku pewną stronę, taki niby poradnik dla kobiet, czytadło o wszystkim i o niczym. Pomyślałam sobie bowiem, że może przeczytam raz na jakiś czas mądry artykuł, może nawet na felieton natrafię, dowiem się czegoś o świecie, inny punkt widzenia poznam. Bo ilość publikacji i tematyka tejże strony zaskakiwała od początku. Nacieszyć się nie mogłam, jako że nie kupuję żadnych gazet (te pieniądze wolę wydać na książkę, albo inne pierdoły. mam Internet, w którym znajdę to wszystko, czego z czasopism mi brakuje i mam go za darmo) i zwykle czytam co zechcę, a tu czytam to co jest, co mi do głowy by nie przyszło by w googlach poszukać.
I tak czytałam, czytałam, czytałam i… rozmyślałam nad swoim życiem, nad naszym życiem, no i dochodziłam do pewnych jakże dziwnych wniosków: mój mąż mnie kocha, ale ilość naszych złych nawyków przekreśla dalszy związek, raczej nie należę do kobiet sukcesu, brakuje mi pewności siebie, nie zrobiłam w swoim życiu nawet połowy tego, co prawdziwa kobieta zrobić powinna, moja przyszłość nie wróży najlepiej, robię wszystko to, co nie pozwala mi się rozwijać i żyć pełnią życia. Zgłębiłam przy tym kilka „niesłychanie przydatnych prawd” np. o tym jak zadbać o swój lepszy sen i o skórę po czterdziestce, jakich błędów nie popełniać podczas depilacji strefy bikini, o tym nawet jak w czterech krokach przetrwać chorobę. Łykałam to wszystko na początku jak młody pelikan (w takim wirze czytania „intersujących” publikacji byłam), aż po pewnym czasie moje oczy się otworzyły i tym oczom przestałam dowierzać, bo jakże to? Ja śpioch z powołania nie wiem jak spać? Ja nie wiem jak chorować, po ostatnich dwóch latach z koleżanką infekcją nieodstępującą mnie na krok? Really? A te sondy o moim życiu… Że niby nasz związek nie ma przyszłości, a ja nie jestem prawdziwą kobietą, bo nie wypełniłam miliona pięciuset dwudziestu dziewięciu rzeczy, które gwarantują przejście z dziewczynki w kobietę? No dobra, może pewności siebie mi brakuje, nigdy tego nie ukrywałam, ale żebym znowu nie żyła pełnią życia? No sorry gregory chciałoby się powiedzieć – albo ze mną coś jest nie tak, albo z tymi artykułami! Przemyślałam sobie tę sprawę. A i jeszcze w między czasie wpadłam na świetną wypowiedź jednego z blogerów, który stwierdził, że mimo iż poczytne są tego typu teksty, to on dla poczytności nie będzie się w takiej partaninie babrał. No i doszłam do wniosku, że ja to czasem faktycznie robię wiele rzeczy, które nie pozwalają mi oddychać pełną piersią, które mnie tłamszą i tej pewności siebie nie dodają – czytam mianowicie takie głupoty, bezmyślnie przyjmuję je do siebie i zamiast spędzić miły wieczór z mężem to siedzę i myślę „O matko, przecież my nie mamy w zwyczaju wspólnego gotowania, jak nic to nie jest udany związek”. Phi aż mi wstyd samej przed sobą i wstyd mi za ten portal też, bo czytają go inne dziewczyny, którym się wmawia różne dziwne rzeczy…
Nie, nie „odlubiłam” tej strony, bo a nóż widelec trafi się tam jakaś perełka do poczytania, coś interesującego, traktuję ją jednak znacznie bardziej wybiórczo, a jeśli tekst zaczyna się od zwrotu „5 powodów…” albo „7 argumentów” od razu przewijam w dół. Bo lepiej w tym czasie otworzyć książkę i parę stron nadrobić, albo obejrzeć powtórkę „O mnie się nie martw” i przestać się zamartwiać.

                                              
                                                                                                                                                     M.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Inne blogi a mój własny...

Napisałam ostatnio, że wracam i że zostaję i napisałam też dlaczego... Zapomniałam jednak o jednym bardzo ważnym argumencie, który niemal codziennie powodował wyrzuty sumienia i cichy głos w mojej głowie - "Ty też potrafisz świetnie pisać, też masz sporo do opowiedzenia, nie ograniczaj się jedynie do czytania blogów! Twórz swój! - Namiętne podczytywanie innych blogerów, bo o tym mowa maleńkimi kroczkami, codziennie popychało mnie w stronę tego powrotu, aż jestem:)
Blogi, do których zaglądam to nie byle jakie blogi, to takie top five, które zaspokaja moją potrzebę kontaktu z doskonałą fotografią i grafiką, trendami w dekoratorstwie i architekturze, informacjami o życiu rodzinnym, a nawet o finansach. Poniżej pięć według mnie najlepszych, które polecam z czystym sumieniem i wielkim uśmiechem na ustach.



Green Canoe - blog który śledzę i któremu kibicuję od kilku lat. Rozpoczęło się artykułem w Werandzie bodajże, gdzie zaprezentowano cudowne wnętrza domu Pani Joanny, autorki tegoż bloga. Od tamtego czasu ten stylowy dom zmieniał się, piękniał stale (o ile to możliwe, bo na początku mój zachwyt był niepomierny, a dziś? to ja już nie wiem... jest jakieś słowo które wyraża więcej niż zachwyt? jeśli tak to ja to mam w stosunku do tego domu), rozwinął się także sam blog - rozszerzył się jego zakres tematyczny, powstał magazyn Green Canoe Style. Duch czułnowy pozostał jednak niezmiennym, niezmiennie czarujący urokami wsi, pachnący lasem i niemal kujący kolkami świerków z ogrodu blogerki. Znaleźć tam można wszystko - od prostych przepisów na wytwory z warzywnika np. tutaj, poprzez instrukcje dotyczące pielęgnacji ogrodu, czy instrukcje budowy domku na drzewie jak chociażby tutaj, aż po doskonałe porady dekoratorskie tu
Dla mnie to ideał, perełka wśród perełek blogowych i wzór.




Mypinkplum! - w odróżnieniu od bloga poprzedniego, jest to moje najnowsze odkrycie, ale pozostające w podobnym temacie - temacie designu, pięknych wnętrz i pięknych zdjęć. Z przeogromnym bonusem, cudownych grafik mianowicie, które udostępniane zupełnie za darmo można sobie wydrukować, powiesić na ścianie, umieścić w ramce, przykleić na słoiczki z konfiturami itd. Autorami bloga jest dwoje niesłychanie kreatywnych ludzi, którzy w ten oto sposób tłumaczą przesłanie swojej pracy:                                                                         
 Z uwielbienia do dobrego designu, który od zawsze był dla nas największą inspiracją — pokazujemy innym jak pozbyć się nudy i sprawić, żeby życie stało się kreatywne i pełne dobrej energii.
Ta kreatywność czy dobra energia to nie jest czcze gadanie! really! Wpisujesz adres, rozsiadasz się wygodnie na kanapie i cieszysz oczy pięknymi wnętrzami, rozciągniętymi na łóżku, niczym paniska, kotami, wspaniałymi grafikami, a jeśli już się ponatychasz tym pięknem to możesz coś mądrego przeczytać - chociażby o tym jak zrobić naprawdę piękne zdjęcia zwykłym smartfonem, klikasz i wiesz. Mój hit ostatnich tygodni!


Julia Rozumek, o życiu i szukaniu w nim szczęścia, dawniej Szafa Tosi - miejsce w sieci do którego trafiłam zupełnie przypadkowo chyba, z innego bloga, którego wówczas czytywałam, a który w zapomnienie odszedł. Przy wpisach autorki Julii pozostałam zaś wiernie i może nie systematycznie, ale intensywnie za każdym wejściem, bo z dawnej Szafy Tosi nie jest tak łatwo wyjść... Pierwszym, ale nie największym atutem są cudne zdjęcia, których fanem jestem absolutnym, i do ideału których w życiu się nawet nie zbliżę (a szkoda). Atutem drugim zaś jest treść - to dla niej podczytywacze, tacy jak ja, otwierają drzwi szafy i zagrzebują się w jej podwojach... Każdy znajdzie tam coś dla siebie, coś co rozbawi, coś co odciągnie od codzienności. co wywoła lawinę wspomnień, coś co nakaże się zatrzymać w pędzie codzienności i popatrzeć wstecz i wprzód, co ukoi jego duszę, albo wręcz przeciwnie - wstrząśnie, da do myślenia. 
Ten blog to tysiące wersów zapisanych ciągiem, przemyśleniami, pomysłem na życie, refleksjami, ten blog to też od niedawna książka, na której stronach znajdują się wszystkie historie w jednym miejscu. Książka marzenie, którą mieć muszę, na lepsze i gorsze chwile (sprawdziłaby się myślę też jako prezent, choćby na urodziny moje - mężu puszczam właśnie teraz do Ciebie oczko z linkiem:)



SuperStyler to blog "parentingowo - modowy" jak to się zwykło szumnie nazywać, jest to takie miejsce w którym poczytać można i o duperelach i o rzeczach poważnych, pośmiać się i dowiedzieć czegoś pożytecznego. Prowadzi je mama i tato żywiołowego dwulatka, na pierwszy rzut oka świetna para, z przymrużeniem oka podchodząca do codziennych obowiązków, z zaangażowaniem zaś do pierdół i... odwrotnie - dowiedzieć się można stamtąd bowiem o tym jak w ciągu życia zmieniają się kobiece piersi tu (i nawiasem mówiąc śmiać się przy tym do rozpuku), o tym gdzie i jak szukać motywacji do pracy nad sylwetką tutaj, o badaniach prenatalnych tutaj, albo o tym jak fajnie nosić legginsy tutaj
To znaczy, dla każdego coś miłego, a tym bardziej dla kobiet w wieku "rozrodczym" jak to zwykło się mówić w kręgu mojego brata - a właściwie wiele miłego dla dziewczyn/kobiet w moim wieku, tych nieco poważniejszych, ale nie nazbyt, dla tych już z dodatkiem 500+ i dopiero o tym myślących (o rodzinie myślących znaczy się:). 
Blog w stu procentach trafia w mój gust, podoba mi się w nim absolutnie wszystko, a projekt MamyPlan to mój absolutny numer jeden - brawa dla twórców i wielkie podziękowania!



Finanse Bardzo Osobiste to już ostatni blog. o którym chciałam wspomnieć, uwielbiany przeze mnie nie mniej niż poprzednio przedstawione, aczkolwiek o tematyce znacząco różnej. Jak sama nazwa wskazuje jest to blog traktujący o finansach, o prywatnym budżecie, o budowaniu kapitału, oszczędzaniu i inwestycjach. Dlaczego tak bardzo odjechałam od tematów prezentowanych w poprzednich punktach? Ano stąd, że nie samą przyjemnością czytania i oglądania obrazków człowiek żyje - pieniądze są niesłychanie ważne, a przy moim humanistycznym umyśle wiedza o nich jest znacząco zawężona. przydaje się więc takie kompendium, które wyłoży najważniejsze informacje, pomoże zrozumieć czym jest WIBOR, zaproponuje ciekawe rozwiązania do budżetu domowego tutaj, albo podpowie w jaki sposób sfinansować zakup samochodu tu. Szczerze mówiąc, zanim natrafiłam na publikacje Pana Marcina nie zawracałam sobie szczególnie głowy finansami, Nawet już po ślubie żyłam z dnia nadzień, od oszczędzania był Jarosław, on przelewał odpowiednią kwotę na konto oszczędnościowe i na tym kończyła się nasza świadomość budżetu rodzinnego. Dzisiaj zaś mamy jasno rozpisane cele, tabele wydatków i potrzeb i choć może nie działa to jeszcze tak jak byśmy chcieli, to z całą pewnością jest lepiej. Mamy (zapewne złudne jeszcze) wrażenie kontroli nad naszymi pieniędzmi, a w przyszłości może pokusimy się o coś więcej. Wszystko dzięki FBC, które polecam z czystym sumieniem (ale nie porfelem na szczęście:).


Tyle w kwestii powrotu do blogosfery, tyle w temacie blogów...

                                                                                                                                                          M.




wspomnienie wakacji... aż żal, że tamto wszystko nie powróci!

Od ponad miesiąca trwają wakacje, najprzyjemniejszy okres w roku - ciepełko od rana do wieczora, lody czekoladowe, odpoczynek, czas wypełniony zabawą, pierogi z jagodami, kąpiele w trochę za chłodnej wodzie, komary:)

Mam nadzieję, że wszyscy, którzy przez cały miniony rok ciężko pracowali mogą teraz cieszyć się tygodniami laby i mam nadzieję, że te wolne dni zapamiętają na długo, tak jak ja pamiętam swoje wakacje z lat dziecięcych...

Hmmmm z tych lat, gdy miałam te 6 - 10 lat najmilej wspominam właśnie wakacje, ale nie na Maderze czy w Hiszpanii (na takie wyjazdy w latach dziewięćdziesiątych stać było bardzo nielicznych, a już na pewno nie małżeństwa z trójką dzieci, czy więcej i ciągle na dorobku), ale u babci, na wsi oddalonej 5 kilometrów od mojej wioski. Mojemu pokoleniu nie trzeba było jeszcze wtedy zbyt wiele, by chwalić się "Ej, ja to miałam fajne wakacje! noooo u dziadków byłem, podchody zrobiliśmy, domek urządziliśmy w korytarzach bzu! Ekstra było!" Tak gdzieś z tyłu głowy słyszę właśnie te słowa mojego kuzyna, zawsze kiedy znajduję na facebooku czy w dowolnym miejscu internetu a'la przypominacze typu: jeśli to pamiętasz ... to miałeś/aś fajne dzieciństwo. Lubię je, bo przywołują takie pojedyncze przebłyski z mojej niezbyt pojemnej pamięci. Przywołują wspomnienie tego jak co wieczór, w Siedliskach, przed pójściem spać rodzeństwo pytało mnie "o której wstajesz? - bo przecież trzeba się było umówić na tą samą godzinę, tego jak co dzień babcia zadawała pytanie: "Martynka, Monisia co dziś na obiadek zjecie? Pierożki? Placuszki? A potem obserwowało się dziadka jadącego rowerem do wsi po zakupy i oczekiwało z językiem na brodzie na to co tak ładnie pachniało w kuchni. Przypominają kłujące leżenie pod kasztanem i wypady na niedojrzałe papierówki mimo zakazów dorosłych, skutkujące bólami brzucha:)
O matko, lawina wspomnień mnie zalała... Powoli...
Pamiętam jak to całe wieczory spędzaliśmy na boisku pod szkołą - my dziewczyny z bazarami w dłoni, a chłopaki z piłką i powroty do domu o zmroku, kiedy nogi już odmawiały posłuszeństwa, a oczy zamykały się same, i ciocię od progu furtki tłumaczącą rozkazującym tonem: Kamil do łazienki na górze, dziewczyny na dół!:)
Pamiętam jak kuzyn przez przypadek wysypał wszystkie jagody, które w pocie czoła zbieraliśmy cały ranek i to jak dziadek wspaniałomyślnie dosypał nam swoich, bo my dzieci z rozpaczą i wściekłością niemal rzuciliśmy się nieszczęśnikowi do oczu.
Mile wspominam też podlewanie warzywnika i kiszenie ogórków, kiedy chlebek posmarowany masłem i przykryty plasterkami czosnku popijało się kompotem z rabarbaru, zimnym bo chłodzonym wodą ze studni.
A jeszcze te wieczory, kiedy już nasza gromadka, pokąpana, z mokrymi włosami, w piżamach i niezmiernie wymordowana całym dniem harców, siadała z dziadkiem na rozgrzanych schodach przed domem i obserwowała samoloty na niebie.
... I to jak na Bystrzycy zbierała się cała ferajna, przekrój wiekowy ogromny... starsi mieli oko na tych młodszych i wszyscy grali w imiona imiona, rośliny rośliny, albo moczyli się w stawie Michasiek i suszyli się na starym walcu...
Aż żal, że tamte czasy już minęły bezpowrotnie. Moje przyszłe dzieci i dzieci mojego rodzeństwa albo przyjaciół raczej nie zaznają już wakacji tego rodzaju. Może i będą mieli fajniejsze, bo zobaczą kawałek świata, poznają obcą kulturę, ale czy dzięki temu ich więzy towarzyskie się umocnią? nie wiem! Pewnie wiele w tej kwestii zależy od nas, dorosłych. To dorośli dawniej dali nam możliwość przeżycia tak wielu przygód i to dorośli dawniej i dziś decydują o tym jak ich dzieci za 10 - 15 lat będą wspominały swoje wakacje. Myślę, że wyjazdy zagraniczne, czy kolonie nie są dla najmłodszych ważniejsze od zwykłego kontaktu z dziadkami, ciociami, rodzeństwem. to jest przecież bezpłatne i takie proste w realizacji, dlaczego jednak nie doceniane?!
Skąd te moje przemyślenia? Ano przez artykuł jednego z czasopism internetowych, przedstawiający skrajnie trudną sytuację pracujących rodziców w trakcie lata! Podobno nie mają co zrobić ze swoimi dziećmi w czasie gdy sami pracują! Domagają się otwarcia szkół, nie zawracając sobie głowy potrzebami własnych dzieci - one też potrzebują odpoczynku, odrobiny wolności! Moje wewnętrzne dziecko aż krzyczy: Ja? do szkoły w wakacje? nigdy! ja chcę do babci na Siedliska! I one też chcą do babci, do cioci! Nie do szkoły!
Koniec i kropka!

Tak na marginesie! dziś są urodziny mojej chrześnicy Igi - wśród wielu życzeń jakie ode mnie otrzymała z samego rana jest to, by swoje życie przeżyła z radością, a dzieciństwo wspominała kiedyś z takim samym rozżewnieniem, jak ja przed chwilą.

                                                                                                                                            M.

czwartek, 4 sierpnia 2016

lekko spaczony umysł i planowanie

Już tu kiedyś pisałam, że po wielu latach od zakończenia podstawówki i po wielu rozmowach z najlepszą na świecie specjalistką w wielu dziedzinach (terapeutą pedagogicznym, psychologiem, seksuologiem, zdroworozsądkową feministką, mamą, żoną, koleżanką, dobrym duchem M.) dochodzę do trafnego wniosku, iż mój umysł jest nieco spaczony, dyslektyczny, choć może nie w tradycyjnym słowa tego znaczeniu. Dopiero dziś zaczynam rozumieć swoje zachowania, sposób myślenia, specyficzne przywary i dopiero od niedawna wiem jak sobie w pewnych sprawach pomóc. Jak to robię?
LISTA! Lista zakupów, lista rzeczy do zrobienia, lista spraw do załatwienia, lista pomysłów, lista książek do przeczytania, lista filmów do obejrzenia, lista wydatków, lista aktywności, lista do wszystkiego! Wala mi się (że nazwę to w ten kolokwialny sposób) więc wiecznie cała masa kartek po mieszkaniu i notesie, czasem zdarza mi się je gubić, nie raz i nie dwa zapomnieć ze sobą zabrać mimo, że są niezbędne, a i wyrzucić też mi się zdarza, bo nie ma już na nich miejsca żeby pisać. 

                                                              świetny pomysł prawda? lista marzeń... pobrane z zasobów zszywka.pl

chyba i ja sobie kiedyś taki katalog stworzę:) i znowu zszywka.pl


Jarosław się ze mnie śmieje: po co Ci to? On rozumie zasadność stworzenia listy zakupów, gdy się jedzie do marketu, albo listy wydatków (ale to tylko dlatego, że już przekonał się o sile domowego budżetu i dlatego że to auto, o którym marzy samo się nie kupi i w garażu nie stanie), ale żeby tak listę aktywności czy marzeń tworzyć? To już dziwne dla niego. Dla mnie jest jednak zasadne bo:
Po pierwsze dzięki krótszym i dłuższym, obszerniejszym i maleńkim listom mam tę pewność, że o niczym nie zapomnę. Ileż to razy było tak, że z zakupów wracałam z pełnymi siatkami, a w domu okazywało się, że i tak o kilku ważnych produktach zapomniałam i obiadu nie będzie… (ale w sumie kto tak nie ma?). Ja posunęłam się dalej, zapisuję sobie tytuły filmów, seriali czy książek, po to by w wolnej chwili i w przypływie potrzeby kontaktu ze sztuką, nie przeszukiwać nerwowo potężnych pokładów Internetu w poszukiwaniu tytułu ciekawej produkcji - siedzimy więc sobie wieczorem i Martyna jak z rękawa sypie pomysłami na komedie albo sci-fi, mąż więc może się pośmiać, ale w tym momencie jest wdzięczny :-p
Po drugie „lubię sobie skreślać”, tak to zawsze określam. Na listę wpisuję najdrobniejsze chociażby sprawy do załatwienia jak wycieranie kurzy, pakowanie prezentu, przesadzanie mięty, po to by móc z uśmiechem na ustach skreślać je wieczorem, jako już załatwione. Dodaje mi to chęci do pracy na kolejny dzień, motywuje do pracy nad sobą. Motywuje maksymalnie… Czasem po pracy, po tych wrzaskach i piskach mam ochotę jedynie na sen, a jak widzę listę rzeczy do zrobienia, takich drobnostek, które zajmują najczęściej kilka minut, chętnej ruszam swoje cztery litery, właśnie po to, by mieć te sprawy już za sobą i grubą krechą (na czerwono czasem nawet) je przekreślić.

zszywka.pl


Po trzecie – wrażanie podstawowej kontroli nad życiem, nad czasem, otoczeniem, wydatkami. Lubię mieć poczucie, że mam na coś wpływ, mogę decydować, ale nie tak w pośpiechu. Stąd też lista wydatków czy tygodniowe menu.  To pierwsze wiąże się z domowym budżetem (o którym napiszę tu niebawem, więc teraz rozpisywała się nie będę), drugie natomiast z lenistwem. Nie znoszę zakupów spożywczych, nie znoszę tłumu, ryczących zbuntowanych dwulatków przy kasie, przepychania się wózkiem między półkami w markecie. Ograniczam tego typu ekscesy do minimum, zakupy robimy więc zwykle przez Internet (Tesco), raz na tydzień/półtora, a żeby niczego nie zabrakło w lodówce lista musi być i menu na kilka dni też. Dzięki temu jemy też nieco bardziej różnorodnie, a i jedzenia marnuje się znacznie mniej. Same plusy…
Same plusy robienia listy zakupów i menu, same plusy robienia list w ogóleJ Ale czy tylko ja mam listy do wszystkiego?
                                                                                                                                                                                     M.  

na koniec najbardziej chyba rewelacyjny pomysł na notatnik diy, pomysł i sposób wykonania odnaleźć można na blogu Melissaesplin. Jak znajdę ładny kawałek skóry/ zamszu to zrobię sobie taki, na listy rzecz jasna:)
        

niedziela, 31 lipca 2016

Wracam!

Tuż przed wakacjami spisałam sobie listę, dłuuuugą, tego co chciałabym w wolnym od odpoczywania czasie zrobić. Znalazło się tam więc gruntowne sprzątanie mieszkania, opróżnienie zawartości balkonu, obejrzenie Gry o tron, skompletowanie aktualnych wyników badań, spotkanie z drużbami i wiele, wiele innych, wśród których małymi drukowanymi literkami zapisałam „Powrót na bloga”. Dużą część listy udało mi się zrealizować, dziś zaś przyszedł czas na tę nieśmiałą pozycję dotyczącą mojego chyba już setnego, a na pewno ostatniego (bo ileż podejść można robić) powrotu do bloggera.
Wracam więc, z nowym zapałem, z pomysłami, wypoczętą głową. Wracam, bo mam co nieco do opowiedzenia, do wypowiedzenia. Wracam bo czasem nie mam komu tego wszystkiego opowiedzieć, a tu? Wygadam się, wyzłoszczę, wyżalę, zrealizuję swoją potrzebę gadulstwa.

Jeśli ktoś tu jest oprócz mnie, proszę żeby trzymał kciuki za moją wytrwałość i mój powrót!

                                                                                                           M.

środa, 10 lutego 2016

Dziewczyna z pociągu – jak pociąg jadący w dwóch kierunkach…

Czas, który upłynął od czasu mojego ostatniego postu to 2 miesiące (niecałe co prawda, ale niewiele brakuje). Ufff  to był czas dla mnie, na to żeby się uporać z własnymi uczuciami, pozbierać troszku, odpocząć nawet w nawale pracy, odstresować… Czy się udało? Nie wiem, zapewne okaże się za jakiś czas, jak będę mogła popatrzeć na to wszystko z perspektywy. Teraz natomiast mogę opowiedzieć o jednym elemencie, który na trzy wieczory oderwał mnie od rzeczywistości. Chodzi tu o książkę autorki Pauli Hawkins – Dziewczyna z pociągu.



Tym razem to nie Internety i opinie czytelników zachęciły mnie do lektury – zrobił to mój własny, jedyny Święty Mikołaj. To on zrobił w grudniu research, wyszukał według recenzji najlepszą książkę i w Wigilię z uśmiechem na ustach stwierdził: „Sam wybrałem, bardzo ciekawa”. Nie pozostało mi więc nic innego jak przeczytać. Trochę się zeszło zanim to zrobiłam, ale już… jestem po!:) i chyba na szczęście, bo to niesamowicie wyczerpująca książka – wyczerpująca i wciągająca. Te dwa określenia doskonale pasują, bo oderwać się od czytania nie można, a temat jej jest tak ciężki, że psychicznie rozbija. Ale konkret: jest to historia alkoholiczki, rozwódki, która wplątuje się w aferę związaną z zaginięciem innej kobiety. Temat w sumie trochę podobny do tego z książki Zaginiona dziewczyna, tu też jest mąż, który nic nie rozumie z zaistniałej sytuacji i zaginiona żona o dość skomplikowanej przeszłości… Podobny jest też stopień skomplikowania fabuły, tylko zamiast fragmentów pamiętnika mamy relację z trzech perspektyw. Tak trzech, bo w między czasie pojawia się jeszcze jedna bohaterka. Nie będę się rozpisywać o tym co, gdzie, kiedy, bo takie informacje można znaleźć w Internecie, a poza tym to odbiera radość czytania, powiem tylko tyle książka trzyma w napięciu, daje do myślenia i nie należy do tych gatunków co do poduszki ukołyszą. Poza tym wywołuje tzw. kaca książkowego, co mi się nie często przytrafia.

Podsumowując bardzo dobra, ale przy tym ciężka lektura, ciekawa historia, choć temat już nieco ograny, interesująca kreacja głównej bohaterki, ale nieco odpychająca… dużo tych ale… ale warto przeczytać:-) To taki pociąg jadący w dwóch przeciwnych kierunkach, a przy tym nie rozrywający się - spójny i doskonale działający.

moja ostatnia bibliografia:
1. E.L.James, Grey (nie podam całości bibliografii, bo książki już nie mam:) to taka pożyczka była - dziękuję Aniu za ożywienie:)
2. D. Lagercrantz, Millenium, Co nas nie zabije, (to również pożyczka była)
3. P. Hawkins, Dziewczyna z pociągu, Świat książki, Warszawa 2015

                                                                                                              wyferiowana M.