piątek, 27 grudnia 2019

idealne/nieidelane przygotowania do świąt...

Pucu pucu, chlastu chlastu,
nie mam rączek jedenastu.
Tylko dwie mam rączki małe,
do zabawy doskonałe...

Czy jak to tam było w tym wierszyku???!!!
Nie pamietam już dokładnie, bo Antosiowi on nie podpasował, a i mi za specjalnie też... Pasuje jednak idealnie przed świetami, kiedy nad naszymi glowami chmara obowiazków i jeszcze wieksza chmara tych szepczących memów: nie rób, nie musisz, a po co?



Jak odnaleźć się w tym wszystkim? Ja mam swoją teorię, trzymam się jej i dzieki temu nie miesza mi sie w głowie, gdy ktoś pyta czemu nie zrobiłam kalendarza adwentowego (bo moje dzieci jeszcze się tym nie zainteresują? Bo to strata czasu?) lub nie ozdobiłam własnoręcznie pierniczków (bo miałam lepsze rzeczy do roboty? Bo nie umiem, a jak nie umiem to nie będę nad tym slęczała dla kilku ładnych fotek na IG, albo ochów i achów stryjecznej ciotki kuzynki, jeśli takie w ogóle by były😜). Albo gdy dostaje kolejny mms od szwagierki czy siostry z przesłaniem - nie charuj, święta i tak się odbędą.
W moim domu rodzinnym porządki świąteczne były! Koniec i kropka. Odkurzało się wszystkie kąty, myło zastawę odświętną, prało firanki, pucowało wannę po karpiu, przygotowywało wszystkie potrawy wcześniej, a i tak, wkradał się zazwyczaj ten chochlik "o matko!!!! Nie zdąrzymy" zazwyczaj mojej mamie, zazwyczaj w dzień Wigilii, ale tylko na godzinę, dwie... Bo tak naprawdę wszystko było pod kontrolą, a to czy do stołu zasiedliśmy o 18 czy 20 nie stanowilo już aż takiej różnicy, choć dla #babcigrażynki, chyba jednak tak, bo samym spojrzeniem potrafiła wtedy zabijać😜
W domu mojego Jarka natomiast, o ile porządki czy zakupy robione są wcześniej to cała reszta, zgodnie z tradycją (serio! Taka tam jest tradycja!) - gotowanie, ubieranie choinki, szykowanie stołu, robiona jest w dzień Wigilii... I to już jak dla mnie jazda bez trzymanki! Kobiety chodzą złe jak osy, dzieci dokazują, upominając się w ten sposób o uwagę, łazienka bez przerwy zajęta, wszystkie palniki w kuchni (ba!!! na obu kuchniach!) również... Panom się obrywa bez przerwy...  I ja oczywiście rozumiem potrzebę życia w zgodzie z tym co kiedyś, w duchu tradycji, ale nie za wszelką cenę... To dla mnie granica, do której w swoim domu nie chciałabym dojść...


Lubię mieć posprzątane, wyprasowane, ale planuje sobie wiele rzeczy z dużym wyprzedzeniem. Nie gotuje potraw Wigilijnych, bo robią to nasze mamy, bratowe, siostry, jednak staram się zawsze coś ze sobą przywieźć. To coś też jest zawsze zaplanowane wcześniej, żeby potem nie latać z jęzorem na brodzie i nie pieklić się na wszystko wokół. Przy dwójce maluchów nie ma co liczyć na spontan. Nie ma co się łudzić, że jakoś to będzie. Nic nie zostawiam na ostatnią chwilę, bo ona nadejdzie szybciej niż się wydaje. Za porządki w szafkach zabrałam się w październiku, w listopadzie odkurzyłam większość kątów i zakamarków,  przed grudniem w pudelku koło łóżka skitrałam też większość prezentów. Te wszystkie czynności traktuję trochę jak rytuał, razem z nimi czekam na najlepszy okres w roku. Razem z kurzem, z głowy odkurzam też to co niepotrzebne, robię przegląd swoich myśli, planów. Nie wyobrażam sobie pominąć tego całego przygotowywania, bez tego nie byłoby dla mnie świąt! Moja mama nigdy nie zniosłaby ze strychu choinki, gdyby duży pokój nie został wysprzątany, czytaj, nie byłoby świąt.
Ja może nie trzymam się aż tak sztywno reguł, ale też i nie pozwalam sobie na "jakoś to będzie". Może nie rzucę wszystkiego, by czytać sobie książkę do północy, ale już jak widzę te proszące oczka: "mamusiu, pobaw się ze mną", to cóż... odłożę te nieposkładane ręczniki, świat się od nich nie zawali (złożę je wieczorem, o północy najwyżej).
Trzeba wypośrodkować... Przeanalizować co jest ważne, a co ważniejsze. Czasami rozpisać wszystko jak w tych modnych dziś adwentowych kalendarzach, żeby się nie zacharować, ale i zasiąść do stołu na którym obrus jest wyprasowany, popatrzeć na fajnie zapakowane i przemyślane prezenty...
.
.
.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją teorię, praktyka zaś w tym roku pokazała mi dobitnie, że ja mogę mieć wszystko przemyślane, mogę mieć super świetny plan, wszystko z listy odhaczone, a jak ma się coś rozdupcyć to tak się stanie i nawet najlepszy plan mi nie pomoże...
Ten post miał wylądować na blogu najpóźniej w środę 18 grudnia, tak by na następne dni zostało mi już tylko pranie, pakowanie, zabawa z dzieciakami i wyjazd do dziadków. Życie chciało inaczej - od niedzieli Jagienka wkroczyła w potężny skok rozwojowy, były płacze i mamoza kompletna. Od poniedziałku Jarosław rozpoczął swoje dwa pracujące tygodnie (tak się składa, że najtrudniejsze chyba, odkąd przyjął taki system pracy - nie było go od 5 do 22/23 w nocy). Antoś straszliwie tęsknił za tatą. Popłakiwał bez przerwy, a ja absolutnie nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. W czwartek z bezsilności płakałam razem z nim... W weekend mój wykończony organizm zaczął domagać się odpoczynku, do tego stopnia, że w niedzielę do południa nie wstawałam z łóżka, racząc się tylko witaminami, syropem z pędów sosny i dostępnymi dla matek karmiących specyfikami na przeziębienie. A kiedy już się podniosłam, dotarło do mnie coś, co przez kilka poprzednich dni mój zmęczony umysł wypierał całkowicie - dzieciaki dopadła paskudna bostonka - wysypka na brzuszku i rączkach Jagienki to nie był efekt ząbkowania, ani zjedzonej mandarynki. Krostki wokół ust Antosia to nie efekt wkładania do buzi rączek w związku z "idącymi" piątkami. One nie były niespokojne i płaczliwe bo tak... Oprócz tęsknoty za tatą i skoku rozwojowego, przechodziły bostonkę! A ja zobaczyłam to dopiero, gdy sama odrobinę odpoczęłam... No i cóż, już następnego dnia i w Wigilię dosyć boleśnie przekonałam się na własnej skórze, co też w ostatnich dniach przechodziły moje skarby - teraz myślę, że chorobę zniosły bardzo dzielnie! Ja dużo bardziej jęczałam i narzekałam na ból i pieczenie rąk i stóp...
A przecież, zamiast pakowania, trzeba było zabrać się za przygotowanie Wigilii, bo w poniedziałek stało się jasne, że nie możemy nigdzie pojechać, by tego wstrętnego choróbska nie rozsiewać. Trzeba było zrobić zakupy, szybko zaplanować posiłki na najbliższe dni i ugotować tradycyjne świąteczne przysmaki. Tak więc, chcąc niechcąc, wpisałam się w świąteczna tradycję rodu Marchwickich - stół i potrawy przygotowałam w 24 grudnia, łapiąc się przy tym za głowę, warcząc i złorzecząc ...
Wszystko to po to, by przeżyć miło kilka najbliższych dni...
Żeby było mi potem głupio, że się na męża denerwowałam...
Żeby zrozumieć te memy "Nie ruszaj, to na święta", "Nie sprzataj, Pan Jezus i tak się urodzi"...
Żeby dotarło do mnie jak bardzo oderwana od rzeczywistości jest moja wcześniejsza pisanina, jeśli faktycznie nie muszę przygotowywać świątecznego jedzenia...
Żeby zaakceptować, że obrus nie musi być wyprasowany - smaku jedzenia to nie zmieni, a każdy prezent nie musi posiadać wymuskanej kokardki, bo i bez niej cieszył będzie równie mocno.
Żeby w końcu dojrzeć do modyfikacji swojego przedświątecznego planu. Dziś, z perspektywy 27 grudnia, powiedzieć mogę jedno - choćbym nie wiem jak silne przekonanie miała, że święta tylko na wsi, u mamy, to stać się może wszystko, a to oznacza, że i pierogi trzeba ulepić z wyprzedzeniem i krokiety usmażyć, rybkę kupić, może kapustę zawekować... tak by, jeśli sytuacja z tego roku się powtórzy, móc wziąć głęboki oddech i powiedzieć sobie - spokojnie dziewczyno, jesteś przygotowana lepiej niż niejedna pani domu tego dnia...
Bo powtarzam po raz kolejny, przy dzieciach nie można liczyć na łut szczęścia, że jakoś się ułoży... To znaczy można, ale to kosztuje nas potem baaardzo dużo nerwów! A przecież nie o to chodzi w święta, nie o gonitwę, nie o nerwy, a o wspólnie spędzony czas, o celebrowanie rodzinnej atmosfery, o radość.



I z tym przesłaniem, a właściwie życzeniem celebrowania wspólnych chwil Was zostawiam. Zdrowiejąca M.


wtorek, 10 grudnia 2019

#przemyśleniamartyny 1

... Moje dziecko nie ogląda bajek, a jeśli już, to tylko te w języku angielskim, żeby oswajało się z akcentem, mową.
Mój syn nie bawi się tabletem, telefonem, komputerem, jest na to za wcześnie.
Codziennie za to ogląda, czyta książeczki, uczy się wierszyków, piosenki łapie w lot.
Bawi się głównie drewnianymi zabawkami, jakoś te mu lepiej pasują - może dlatego, że nie świecą po oczach.
Nie słyszy kłótni, nikt na nie nigdy nie nakrzyczał, nie dostało kary - w naszym domu się rozmawia i rozwiązuje problemy.
Dzieci od początku śpią w swoich łóżeczkach, w swoim pokoiku, bo według mnie sypialnia jest dla rodziców.
Nie jedzą pszenicy i cukru. białe pieczywo? beeee! ciasto? beeee! sól? absolutnie nie! smażone? never - sama takiego nie jem! warzywa i owoce tylko z ekologicznych upraw!
Rozszeżanie diety dopiero po szóstym miesiącu, karmienie tylko piersią, stałe posiłki oczywiście blw - żeby maluch uczył się samodzielności jak najwcześniej!
Witaminy podane zawsze o tej samej porze, w idealnie dopasowanej dawce.
Nocnik? nie zgadzam się! Dziecko samo zadecyduje kiedy pożegna pieluchy.
Jego pokój oczywiście w stylu Montessori, pełen drewnianych elementów, które ładnie wyglądają na zdjęciach na Instagramie. Ubranka w szafie ułożone nisko, by dziecko samo decydowało co chce nałożyć danego dnia. Oczywiście wszystko wyprane w programie baby protect, wyprasowane i złożone w równiutką kostkę.
Tak jak i reszta rzeczy w moim domu - złożona, ułożona, odłożona na miejsce. Podłoga umyta codziennie, blat w kuchni bez żadnych okruszków, a baterie łazienkowe jak nowe.
Ja sama staram się mieć zadbane paznokcie i wydepilowane nogi, ćwiczyć w miarę systematycznie, wychodzić z domu na babskie spotkania, by przewietrzyć głowę. Czytam książki, znam najnowsze filmy i seriale.
I...
I szkoda, że to nie jest prawda. Wszystko brzmi tak idealnie gdy się to czyta, tak idyllicznie, że chciałoby się żeby to był opis realnego życia. Tylko kurde! To jest niewykonalne. To jest zlepek wypowiedzi różnych kobiet - moich przyjaciółek, koleżanek, znajomych oraz zupełnie nieznajomych - wycinek ich życia, ich przeświadczeń i koników. Cząsteczki zaledwie, które w różny sposób do mnie trafiały, zatrzymywały się gdzieś w mojej głowie, a potem "wierciły dziurę w brzuchu". Bo wszystko to takie mądre przecież. Wcielałam wiec w życie, bezkrytycznie dążyłam do tego ideału. Cieszyłam się jak dziecko, jeśli wieczorem mogłam skreślić wszystko ze swojej listy "do zrobienia" i straszliwie nękałam, gdy coś się nie udało. Bardzo chciałam mieć czysty dom, dzieci zaopiekowane w najdrobniejszym aspekcie i jeszcze sama mieć ułożone włosy i zrobiony make up. I właściwie nadal chciałabym to mieć, jednak wiem już doskonale, że to wszystko - jako całość, suma - musi pozostać w sferze "chciałabym". Inaczej się nie da - doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Cały czas trzeba lawirować, wybierać między tym co ważne i co może poczekać do jutra, żeby się nie zatracić w tej codzienności i kładąc się spać nie myśleć "jeju, ale ten dzień przeleciał, nawet nie wiem kiedy!". Bo nam przeleci, przecieknie przez palce i dziś, i jutro i jeszcze pojutrze... Bo w całym tym pędzie ku ideałowi przeleci nam dzieciństwo naszych pociech, a my nawet tego nie zauważymy, pochylone nad ścierą albo pędzlem do podkładu.
Wzdrygam się na samą myśl o tym, ile czasu mi zajęło to, by zrozumieć, że ideał tkwi w niedoskonałości: w tym brudnym dywanie, bo Antoś tak dobrze bawił się malując farbami, że nie zauważył spadającego pędzla, we wczorajszej zupie, bo ona pozwala mi odpocząć i poleżeć z dziećmi gdy te śpią, w odrapanym z lekka manicurze, bo zapewne przyszło mi rozdzielać zakleszczone klocki, a więc spędzaliśmy fajnie czas... Tyle fajnych momentów mnie ominęło, ponieważ chciałam być jak inne mamy, doskonała. Nie docierało do mnie, że ta "doskonałość" to tylko fasada, pierdu pierdu na potrzeby rozmów, czasami przechwałki, a czasami chęć wbicia szpili. Takie kreowanie swojego wizerunku na zasadzie "patrzcie na mnie - jestem kobietą sukcesu, radzę sobie ze wszystkim, bierzcie ze mnie przykład". Nooooo i ja brałam. Nic to, że popadałam w coraz większą frustrację, gdy nie wychodziło. Robiąc wszystko, nie miałam tak naprawdę czasu na nic...
Gdy przychodziły "tygodnie pracujące" Jarka napinałam się jak struna, wszystko musiało być na czas, jak w zegarku, byleby się wyrobić. Jak z karabinu: śnaidanie, spacer, zakupy, obiad, drzemka, podwieczorek, spacer, kąpiel... a kiedy miałam męża w domu, mając taką pomoc, nie wyrabiałam się z połową planów. Bo On mówi "usiądź z nami", "chodź do nas na dywan, pobaw się, dzieci tego potrzebują", "odpocznij". On mnie uczy odpuszczać sobie, pozwalać na chwile słabości. I to On mi coś ważnego uświadomił - jeśli tamta kobieta (nie mam tu na myśli nikogo konkretnego, ani też konkretnej sytuacji) przyszła do siłowni (celowo podaję siłownię, bo tam mnie teraz nie spotkacie:-p, tak wiec i ta kobieta to wymysł) stylowo ubrana, z pięknie zrobionymi rzęsami i kubkiem koktajlu własnej roboty, to bardzo prawdopodobne że nie jest mamą, a jeśli jest, to może mieć mamę/teściową/opiekunkę na podorędziu, zawsze gotową do pomocy. Może też nie mieć, ale w zlewie zostawiła stertę brudnych naczyń po zrobieniu tego wypasionego koktajlu, w sypialni rozwalone łóżko i górę śmieci w worku, których nie miała czasu wytransportować do kontenera. Być może rano, na śniadanie, nasypała dzieciom do miski kolorowych płatków, zalewając to zimnym mlekiem, ponieważ chciała mieć czas na to by nałożyć tusz na te rzęsy. Być też może, że wstała dwie godziny przed domownikami, wysprzątała łazienkę, przygotowała omlet dla wszystkich, umalowała się i po zawiezieniu maluchów do przedszkola przyszła na siłownię, a wieczorem padnie ze zmęczenia, nie mając siły nawet pomyśleć, skorzystać z ciszy.
Wszystko to tylko fasada, gra pozorów, te piękne rzęsy, to smothie... Szkoda tylko, że my kobiety się w to bawimy! Zamiast się wspierać, dołujemy na każdym kroku, prześcigając w walce o laur tej najbardziej, najszybciej, najzgrabniej, najczyściej, najlepiej. Ja się powoli z tego wymiksowuję, nie chce mi się już brać udziału w tym udawaniu. Pragnę normalności. Nie zamierzam ukrywać, że mój syn ogląda bajki - to również część dzieciństwa, że dostaje słodycze - wolałabym żeby jadł tylko zdrowe przekąski, ale spójrzmy prawdzie w oczy, czasem to co zabronione smakuje najlepiej. Raz czy dwa razy w tygodniu dzieci mają "dzień brudasa", bo zwyczajnie nie chce nam się bawić w kąpiele. Podłogę w domu myję raz w tygodniu, chyba że mąż włączy wieczorem Mamibota, wymieniwszy wcześniej zbiorniczki - ja tego nie ogarniam... Nie wiem też ile płacimy za prąd, ponieważ z wielką radością oddałam obowiązki związane z rachunkami drugiej połówce, tak jak on oddał mi kwestię planowania zakupów... #ideałówniema Mamy też kilka "przykładnych" zasad, których się trzymamy kurczowo - zero kłótni przy dzieciach i przy innych ludziach, dzieci nie dostają telefonów do zabawy (a nad sobą pracujemy żeby te telefony odkładać przy maluchach w ogóle) i ścielenie łóżek (no dobra łóżka, bo śpimy wszyscy razem, na kupie:) - chyba każdy ma jakieś stałe zasady i cały zbiór wymyślonych na prędce. Te pierwsze, w ograniczonej ilości i "przemawiające do nas samych" porządkują nasz świat, te drugie skutecznie potrafią zburzyć świat innych... Nie da się mieć wszystkiego, zrobić wszystkiego, tak jak nie zażywamy wszystkich tych suplementów, którymi raczy nas BigPharma. Wubieramy...
I tak już na koniec, peace and love dziewczyny - trochę więcej zrozumienia dla siebie i innych, mniej oceniania, odrobina wsparcia. Tylko tyle i aż tyle nam potrzeba.
M.


niedziela, 1 grudnia 2019

Dziewczyna, którą kochałeś - moimi oczami...

Kolejna recenzja... Tak się złożyło
Ale kto mnie zna, ten wie, że ja lubie czytać, staram się na to wygospodarować nieco czasu, codziennie choć kilka stron, żeby nie zwariować i przenieść się jak Sheldon, Ragesh, Leonard i Howard, za pomocą wehikułu (który miał być miniaturą, a okazał się pokaźnych rozmiarów "pojazdem błotnym"), w inny wymiar, z dala od domu, bałaganu, garów itd.
Tym razem "Dziewczyna, którą kochałeś", Jojo Moyes. Moja pierwsza przeczytana tej autorki, co jest kluczową informacją dla dalszej recenzji!


Sporo się słyszy o tej brytyjskiej autorce, wiele kobiet poleca jej książki, jako właśnie takie oderwanie od codzienności. Tworzy podobno proste, wciągające historie, które nie wymagają głębokich przemyśleń. No i ja na to właśnie liczyłam. Na współczesne półromansidło, z dramatem w tle, opowiedziane na tyle ciekawie, by nie chciało się odkładać książki... Tylko tyle i aż tyle. Na moich półkach z książkami już znajdują się dramaty historyczne, reportaże wojenne, trudna literatura faktu i dobrze, bo taką literaturę lubię. Ale gdy chcę odetchnąć, to raczej trzymam się z daleka od tej tematyki - za mocno muszę potem wszystko przepracowywać w swojej głowie, zbyt silnie utożsamiam się z bohaterami, wyczuwam w ich emocje, dochodzę do siebie długo...
Po "Dziewczynę, którą kochałeś" sięgnęłam po raz pierwszy w marcu, w szpitalu, czekając na Jagienkę... No i tak jak skurcze przeszły mi zupełnie, tak i ochota na Moyes też😜 po kilku pierwszych stronach musiałam się zmuszać do dalszego czytania - a to bardzo zły znak. Poza tym, to nie był czas na dramaty wojenne, tęskniłam za Antkiem, także kolejne "zbieranie swojej głowy" nie było mi potrzebne...
Wróciłam do niej po jakichś 6 miesiącach, bo nie lubię zostawiać niedoczytanych książek. I zrozumiałam dlaczego wcześniej mnie nie porwała.
Książkę rozpoczyna retrospekcja do czasów pierwszej wojny światowej, do Francji, malutkiego hoteliku prowadzonego przez dwie siostry, zmagające się z cierpieniami wojny - utratą bliskich, tęsknotą, głodem. Jedna z nich, Sophie, jako żona malarza, przechowuje cenny obraz swojego ukochanego, aż do momentu gdy staje się on kartą przetargową: pomoc dla męża w zamian za dzieło. I chyba tutaj dla mnie następuje kres zainteresowania tą książką - ja na serio wierzyłam, że w grę wejdzie romans Francuzki z niemieckim el kommandante, miałam wręcz na to nadzieje i kibicowałam tym dwojgu, dlatego gdy stało się jasne, że jak zawsze zagalopowałam się w swoich  przemyśleniach, a dalsza część opowieści o dziewczynie z obrazu, to jej więzienna podróż - nudnawa i przydługa, zupelnie straciłam serce dla tej powieści.
Ta retrospekcja to jakby jedna z dwóch części składowych fabuły. Druga bowiem to opowieść tu i teraz, historia młodej wdowy, która walczy o portret "dziewczyny którą kochałeś", tejże z hoteliku, jednej z sióstr. W batalii, na przeciw Liv staje mężczyzna, którego poznała nieco wcześniej i który, wydawać by się mogło, pomaga jej otrząsnąć się po stracie męża.
I ja właśnie tego drugiego typu opowieści oczekiwałam sięgając po Jojo Moyes - tu się nie zawiodłam, bo napisana jest fajnym, prostym językiem, ma dosyć zwartką akcję, no i porusza ciekawy (dla mnie zupełnie nowy) temat repatriacji dzieł sztuki, zrabowanych podczas wojen. Jeśli do tego dodamy romans, wielkie nowoczesne miasto i detektywistyczny wątek to już brzmi świetnie... 
Niestety to tylko połowa książki. Piszę niestety, bo zupełnie nie przypadła mi do gustu opowieść z czasów wojny. Choć stanowić miała tu tło, być pewnym uzupełnieniem, to zupełnie zdominowała całość. Mimo że poruszająca (tego absolutnie nie ujmuje), to straszliwie rozciągnięta, czasami miałam wręcz wrażenie, że bez pomysłu. I tak, piszę to ja, która "łyka" dosłownie wszystko, co znajdzie o tematyce wojennej.
Jak więc ostatecznie ocenić książkę? Zupełnie nie mam pojęcia. Z całą pewnością nie sięgnę po nią powtórnie, ale to nie oznacza tego, że na tym kończy się moja przygoda z Moyes. Liczę że druga runda będzie na plus dla tej autorki, że się już więcej nie zawiodę. Poza tym dowiedziałam się, że "Dziewczyna którą kochałeś" to część większego cyklu, tak więc będzie możliwość porównania...
W tej chwili, jednak czeka ostatnia część serii politycznej Remigiusza Mroza, druga i kolejne części "Gry o tron" i moje ukochane wojenne "Czerń i purpura", "Kołysanka z Auschwitz" - to nimi zajmę się w pierwszej kolejności, z największą przyjemnością, rzecz jasna.
M.

PS. Zostawię tu jeszcze piękny cytat z książki... "Uważam, że piękno tkwi w oku patrzącego. Kiedy mój mąż mówi mi, że jestem piękna, wierzę w to, bo wiem że dla niego taka jestem." 💓