wtorek, 16 grudnia 2014

prezenty...


Czy tylko ja, co roku, mniej więcej w połowie grudnia złorzeczę na własną opieszałość i lenistwo, i solennie obiecuję sobie (na słowo honoru), że za rok kwestię prezentów zamknę do końca listopada? Nie??? Hmmm wiedziałam, że nie tylko ja jestem w tej kwestii w ciemnej ***! I dlaczego? Bo ciągle nie ma czasu, bo nie ma pomysłu, bo nie chce się jechać na polowanie. Wrrr! Za jakie grzechy! Przecież im bliżej świąt tym bardziej chciało się nie będzie! A czas goni!
Tak więc nadganiając zaległości mam na jutro ambitne plany! Po jedenastu godzinach pracy muszę załatwić jeszcze drugą połowę prezentu dla teściów (dwie ładne filiżanki do kawy), zakupić kamerę samochodową dla męża i coś jeszcze - coś - nadal nie wiem co..., ustrzlić drugą część prezentu dla chrześnicy, prezent dla taty i brata! O maj gad... No way! nie uda się to, nie ma szans!
A gdzie tu jeszcze pakowanie tych prezentów? Tajger obiecał pomoc, więc w piątek wieczorem usiądziemy przy kawie i pierniczkach (w przesadzonej liczbie upieczonych przez koleżanki z pracy) i będziemy pakować:)
Na dole kilka propozycji tego jak można pięknie to zrobić:








zdjęcia pochodzą ze stron Zszywka i Stylowi

Powyżej jak na dłoni widać moje preferencje jeśli chodzi o ozdoby, design - ma być jak najbardziej naturalnie, jak najprościej. Nie przepadam za wystrzałowymi papierami do pakowania, krzykliwymi wstążkami - wolę białą kartkę, szary papier, sznurek jutowy - mmmmm.... Ale przecież nie byłabym sobą jak to powiada Agnieszka Jastrzębska (dziennikarka DDTVN), gdybym nie dodała do tej całej natury jakiegoś smaczka zupełnie nie pasującego do reszty "bo przecież życie musi mieć jakieś żywsze kolorki - obrazek 5 - pewnie w ten sposób - z braku czasu będą wyglądały nasze podarki w tym roku - bo o zgrozo łatwiej w sklepie dostać kolorowy niż szary papier...
Uciekam odpoczywać...
                                                                                                                                   M.


środa, 10 grudnia 2014

kilka jakże ważnych i jakże trudnych kroków w przód...

       


Sam proces załatwiania kredytu, wyboru mieszkania, podpisywania umów przedwstępnych, notarialnych itd. czyli w skrócie "kupno mieszkania"to bardzo długotrwała sprawa. My jesteśmy już na półmetku, albo i dalej (trudno to określić), a w związku z tym, że pamiętam nasze przerażenie na początku tej drogi postanowiłam ją tu opisać. Może przeczyta to jakaś inna (nie)poważna mężatka, która tak jak ja przestraszona jak jelonek zaczyna swoją przeprawę. Nie wszystko jednak na raz - żeby nikogo nie zadręczyć najpierw może opowiem o samym wyborze dewelopera i mieszkania.
Proszę bardzo... kubek z mocną kawą w dłoń i coś słodkiego dla przyjemności - zaczynamy!
         Nasz przypadek nie różni się zbytnio od miliona innych przypadków młodych par, rodzin, które marzą o swoim mieszkanku, ale ceny na rynku nieruchomości skutecznie oddalają je od spełnienia. Z tym, że my jesteśmy zapewne w o tyle dobrej sytuacji, że przez parę lat związku udało nam się sporo zaoszczędzić i nie zrujnowało tego wielkie wesele:) Oszczędzaliśmy najpierw z myślą o naszym wielkim dniu, a potem o mieszkaniu, co było tym łatwiejsze, im bliżej sprecyzowanych planów dochodziliśmy. Jarek pracuje z ludźmi w swoim wieku i na podobnym etapie życia, zaczerpnął więc solidną dawkę informacji na temat najlepszych lokalizacji w Warszawie i okolicach. Stąd też już od dawna wiedzieliśmy, że poszukiwać będziemy głównie w Ząbkach (kto kojarzy W-wę, ten wie, że jest to typowa sypialnia dla Warszawiaków), bo ceny znacząco różnią się od tych w stolicy, a i odległość do naszych miesc pracy jest bardzo komfortowa. Choć nasze plany wydawały się jasne, jakoś trudno było nam się zabrać za konkretne działania. Migaliśmy się od tego około dwa miesiące po ślubie, aż w końcu jedna rozmowa wieczorem, na temat naszego dalszego życia popchnęła nas do działania. Doszliśmy do wniosku, że nie ma już na co czekać, bo choinkę na Boże Narodzenie ubierać chcielibyśmy we własnym kwadracie (wtedy jeszcze nie mieliśmy pojęcia, że to wszystko trwa i trwa, i trwa...).Następnego dnia Tajger przeszperał internet w poszukiwaniu inwestycji, informacji jak załatwia się formalności itp. Znalazł kilku deweloperów właściwie w jednym miejscu (budujących przy jednej baaaaaaaardzo długiej ulicy ząbkowskiej). Wieczorem prześledziliśmy wszystkie możliwe fora internetowe - jedne wypowiedzi, były zachęcające, inne wręcz przeciwnie i co? załamaliśmy się, bo o zgrozo jak z tego wszystkiego wyłowić najcenniejsze uwagi? W przypływie natchnienia i wiary w dobre chęci wszystkich wokół postanowiliśmy zaufać specjalistom. Zalogowaliśmy się na stronie Home Broker, a oni skontaktowali się z nami bardzo szybko, zaprosili na spotkanie ze specjalistą od spraw nieruchomości i doradcą finansowym. Dziś tylko o pierwszym z Panów (młody, wygłaskany i wychuchany, wygadany i kompetenty - przynajmniej tak nam się wtedy wydawało).

Pan opowiedział nam jak będzie wyglądała nasza ewentualna współpraca, czego możemy wymagać, wypytał o nasze preferencje i co? Słuchając naszych wymagań szybciutko przeszperał swoje oferty i wybrał, jakże by inaczej, dokładnie te, które oglądaliśmy wcześniej i na oglądanie, których nomen omen już byliśmy umówieni z deweloperami. Raczej nie byliśmy w stu procentach wygodnymi klientami, bo szybko zasypaliśmy Pana informacjami niepochlebnymi dla deweloperów. Broker nie dał się jednak wyprowadzić w pole. Powiedział, że fora to niekoniecznie dobre miejsce do czerpania informacji, pokazywał różne inwestycje zakończone przez te firmy itd. Przekonał nas! Prosił by już nie załatwiać nic na własną rękę, podsunął dokument o pośrednictwie w kupnie mieszkania i zostawił nas z obietnicą szybkiego oglądania mieszkań. Uffff! Wracaliśmy do domu uspokojeni, i szczęśliwi, bo przecież zaraz będziemy mieli własne mieszkanie.
Po dwóch dniach nastąpił moment spotkania na placu budowy. Jednego wieczoru mieliśmy obejrzeć trzy inwestycje, ale dziwnym trafem chwile wcześniej z trzech interesujących nas ofert pozostała jedna. Ta o której najmniej złego wyczytaliśmy w necie, więc machnęliśmy ręką na całą sytuację i z ogromną ciekawością podeszliśmy do rozmowy z Panią z biura sprzedaży, która później oprowadziła nas po terenie budowy i pokazała kilka przykładowych mieszkań. Szczególnie spodobało nam się jedno (to które ostatecznie kupiliśmy), a jak tylko głośno wyraziliśmy swoją aprobatę sprawy mocno posunęły się do przodu. Pani od razu wyczuła, że my laicy, nie mamy pojęcia jak się takie rzeczy załatwia, opowiedziała jak to mieszkania są rozchwytywane, że jest ich co raz mniej, że trzeba się szybko decydować. Podsunęła umowę przedwstępną, która nie wiązała się dla nas z żadnymi konsekwencjami jeśli się rozmyślimy, dawała za to trzydniową gwarancję wycofania mieszkania z rynku sprzedaży, byśmy w tym czasie się zastanowili i wpłacili część pieniędzy. 
         O matko z córką! Zaczęło się! Miotaliśmy się, wykonywaliśmy setki telefonów do znajomych i rodziny z pytaniem co robić dalej. I nie chodzi tu o to, że nie wiedzieliśmy czy kupować, chcieliśmy tego mieszkania, ale każdy rozumny człowiek, który wpakuje się w długi do końca życia raczej myśli i zastanawia się czy dobrze robi. Wszystko to było dla nas o tyle stresujące, o ile zaskoczyło nas... Nie od dziś wiadomo, że element wizji niedostępności to dobry trik sprzedawców, czuliśmy więc, że co nagle to po diable! Ile nam wtedy myśli przychodziło, ile strachów wyglądało zza szafy... wrrrr! Aż w końcu się zdecydowaliśmy, chyba górę wzięło podniecenie dotyczące tego konkretnego M. Ja już od razu miałam wizję "co gdzie będzie stało, jak to wszystko urządzę" - taki klik, obrazek w głowie, w którym absolutnie wszystko pasuje. Wpłaciliśmy w sumie 5 tysięcy tytułem zadatku na mieszkanie i garaż podziemny. 
No i tutaj taka mała dygresja, kończąca mój dzisiejszy wywód - ja naprawdę myślałam, że na tym się skończy cała sprawa, podpisaliśmy umowę i mieszkanie jest nasze. Nawet nie chce myśleć o tym jaka byłam dziecinna w tej kwestii. Przecież wiadomo, że nic nie jest takie proste. Nie myślałam kiedyś o aktach notarialnych, sądzie, kredytach, doradcach bankowych itd... nie po prostu nie:) aż wstyd mi teraz za swoje podejście do tej sprawy - ale w końcu po raz pierwszy kupujemy mieszkanie, (mam nadzieję, że nie ostatni) i skąd mogłam wiedzieć? Kończę na dziś, ale to nie koniec tej historii... wrócę do niej następnym razem. 
Teraz położę się pod koc i przytulę do drzemiącego męża...
                                                                                                                                       M.
                                                                                                                                   

 

sobota, 6 grudnia 2014

I powtórka z rozrywki!

Ostatnio narzekałam na nadmierną ilość stresu, teraz mogę na kolejną chorobę... Matko! Przyczepiło się to wszystko do mnie jak rzep i odczepić się nie chce!
Gdy wychodziłam w środę lekko po szóstej do pracy miałam głowę pełną planów - bo przecież kolejny etap sprzątania, bo w pracy kilka fajnych rzeczy do zrobienia, bo obiad, bo przygotowanie do korków i co? i nic! wróciłam do domu po osiemnastej i już przełykać nie mogłam, więc szybko pod kołdrę, bo do rana musi przejść, ale rano już nie miałam żadnych nadziei, było coraz gorzej... Pan doktor na zwolnienie mnie wysłał, powiedział, że to wirus. Wiec leżę już trzeci dzień, nic mi się nie poprawia, jak zwykle pod wieczór nic już mówić nie mogę... Siedzę cicho i daję się opiekować Jarkowi:)
Nie chce mi się nawet sięgać do książek, których górkę na stoliku obok łóżka zamieniłam na górkę specyfików farmaceutycznych. Ale nie nie, nie odrzuciłam swojej pasji całkowicie, trafiłam raczej na ciężki orzech - Lawendowy pokój. 
                                                                                                                                                                                       

Zapożyczona od Moniki, a ona ostrzegała, że nie jest tak rewelacyjna jak myślałyśmy, że to wcale nie jest tak zachwycająca historia miłości jak opisuje to okładka. No i się męczę. Bo zwykle mam tak, że gdy jakaś książka nie szczególnie mi podchodzi, to brnę przez nią jak po grudzie, wynajduję sobie całą masę innych czynności, żeby nie sięgnąć po książkę i nieraz tak przez kilka tygodni! Ile ja wtedy niezaplanowanych rzeczy zrobię, jak podgonię zaległości, oj oj! Tęsknię za swoim "światem z nosem w książce", ale nie rzucę w kąt tej i nie sięgnę po inną... Nie bo nie! tak już mam! Tak i teraz dobrnęłam do 160 strony i rozłożyłam ręce. Nikomu nie polecę tej książki i uznam za wielki sukces gdy sama przez nią przejdę! I o zgrozo skąd te wszystkie pozytywne opinie krążące w internecie?! Ja nie wiem czego cała reszta świata poszukuje w literaturze! Metafizyka? cytaty przesiąknięte filozofią? nauka? Aż się wzdrygam na samą myśl, bo ja szukam czegoś zupełnie innego!
A oto moja sterta oczekująca:



To zdjęcia sprzed kilku dni, tak się wtedy nie mogłam doczekać kiedy po ten Lawendowy pokój sięgnę, a tu taki pech i lipa!                                                                                                                                                                                                                                                         M.