wtorek, 16 grudnia 2014

prezenty...


Czy tylko ja, co roku, mniej więcej w połowie grudnia złorzeczę na własną opieszałość i lenistwo, i solennie obiecuję sobie (na słowo honoru), że za rok kwestię prezentów zamknę do końca listopada? Nie??? Hmmm wiedziałam, że nie tylko ja jestem w tej kwestii w ciemnej ***! I dlaczego? Bo ciągle nie ma czasu, bo nie ma pomysłu, bo nie chce się jechać na polowanie. Wrrr! Za jakie grzechy! Przecież im bliżej świąt tym bardziej chciało się nie będzie! A czas goni!
Tak więc nadganiając zaległości mam na jutro ambitne plany! Po jedenastu godzinach pracy muszę załatwić jeszcze drugą połowę prezentu dla teściów (dwie ładne filiżanki do kawy), zakupić kamerę samochodową dla męża i coś jeszcze - coś - nadal nie wiem co..., ustrzlić drugą część prezentu dla chrześnicy, prezent dla taty i brata! O maj gad... No way! nie uda się to, nie ma szans!
A gdzie tu jeszcze pakowanie tych prezentów? Tajger obiecał pomoc, więc w piątek wieczorem usiądziemy przy kawie i pierniczkach (w przesadzonej liczbie upieczonych przez koleżanki z pracy) i będziemy pakować:)
Na dole kilka propozycji tego jak można pięknie to zrobić:








zdjęcia pochodzą ze stron Zszywka i Stylowi

Powyżej jak na dłoni widać moje preferencje jeśli chodzi o ozdoby, design - ma być jak najbardziej naturalnie, jak najprościej. Nie przepadam za wystrzałowymi papierami do pakowania, krzykliwymi wstążkami - wolę białą kartkę, szary papier, sznurek jutowy - mmmmm.... Ale przecież nie byłabym sobą jak to powiada Agnieszka Jastrzębska (dziennikarka DDTVN), gdybym nie dodała do tej całej natury jakiegoś smaczka zupełnie nie pasującego do reszty "bo przecież życie musi mieć jakieś żywsze kolorki - obrazek 5 - pewnie w ten sposób - z braku czasu będą wyglądały nasze podarki w tym roku - bo o zgrozo łatwiej w sklepie dostać kolorowy niż szary papier...
Uciekam odpoczywać...
                                                                                                                                   M.


środa, 10 grudnia 2014

kilka jakże ważnych i jakże trudnych kroków w przód...

       


Sam proces załatwiania kredytu, wyboru mieszkania, podpisywania umów przedwstępnych, notarialnych itd. czyli w skrócie "kupno mieszkania"to bardzo długotrwała sprawa. My jesteśmy już na półmetku, albo i dalej (trudno to określić), a w związku z tym, że pamiętam nasze przerażenie na początku tej drogi postanowiłam ją tu opisać. Może przeczyta to jakaś inna (nie)poważna mężatka, która tak jak ja przestraszona jak jelonek zaczyna swoją przeprawę. Nie wszystko jednak na raz - żeby nikogo nie zadręczyć najpierw może opowiem o samym wyborze dewelopera i mieszkania.
Proszę bardzo... kubek z mocną kawą w dłoń i coś słodkiego dla przyjemności - zaczynamy!
         Nasz przypadek nie różni się zbytnio od miliona innych przypadków młodych par, rodzin, które marzą o swoim mieszkanku, ale ceny na rynku nieruchomości skutecznie oddalają je od spełnienia. Z tym, że my jesteśmy zapewne w o tyle dobrej sytuacji, że przez parę lat związku udało nam się sporo zaoszczędzić i nie zrujnowało tego wielkie wesele:) Oszczędzaliśmy najpierw z myślą o naszym wielkim dniu, a potem o mieszkaniu, co było tym łatwiejsze, im bliżej sprecyzowanych planów dochodziliśmy. Jarek pracuje z ludźmi w swoim wieku i na podobnym etapie życia, zaczerpnął więc solidną dawkę informacji na temat najlepszych lokalizacji w Warszawie i okolicach. Stąd też już od dawna wiedzieliśmy, że poszukiwać będziemy głównie w Ząbkach (kto kojarzy W-wę, ten wie, że jest to typowa sypialnia dla Warszawiaków), bo ceny znacząco różnią się od tych w stolicy, a i odległość do naszych miesc pracy jest bardzo komfortowa. Choć nasze plany wydawały się jasne, jakoś trudno było nam się zabrać za konkretne działania. Migaliśmy się od tego około dwa miesiące po ślubie, aż w końcu jedna rozmowa wieczorem, na temat naszego dalszego życia popchnęła nas do działania. Doszliśmy do wniosku, że nie ma już na co czekać, bo choinkę na Boże Narodzenie ubierać chcielibyśmy we własnym kwadracie (wtedy jeszcze nie mieliśmy pojęcia, że to wszystko trwa i trwa, i trwa...).Następnego dnia Tajger przeszperał internet w poszukiwaniu inwestycji, informacji jak załatwia się formalności itp. Znalazł kilku deweloperów właściwie w jednym miejscu (budujących przy jednej baaaaaaaardzo długiej ulicy ząbkowskiej). Wieczorem prześledziliśmy wszystkie możliwe fora internetowe - jedne wypowiedzi, były zachęcające, inne wręcz przeciwnie i co? załamaliśmy się, bo o zgrozo jak z tego wszystkiego wyłowić najcenniejsze uwagi? W przypływie natchnienia i wiary w dobre chęci wszystkich wokół postanowiliśmy zaufać specjalistom. Zalogowaliśmy się na stronie Home Broker, a oni skontaktowali się z nami bardzo szybko, zaprosili na spotkanie ze specjalistą od spraw nieruchomości i doradcą finansowym. Dziś tylko o pierwszym z Panów (młody, wygłaskany i wychuchany, wygadany i kompetenty - przynajmniej tak nam się wtedy wydawało).

Pan opowiedział nam jak będzie wyglądała nasza ewentualna współpraca, czego możemy wymagać, wypytał o nasze preferencje i co? Słuchając naszych wymagań szybciutko przeszperał swoje oferty i wybrał, jakże by inaczej, dokładnie te, które oglądaliśmy wcześniej i na oglądanie, których nomen omen już byliśmy umówieni z deweloperami. Raczej nie byliśmy w stu procentach wygodnymi klientami, bo szybko zasypaliśmy Pana informacjami niepochlebnymi dla deweloperów. Broker nie dał się jednak wyprowadzić w pole. Powiedział, że fora to niekoniecznie dobre miejsce do czerpania informacji, pokazywał różne inwestycje zakończone przez te firmy itd. Przekonał nas! Prosił by już nie załatwiać nic na własną rękę, podsunął dokument o pośrednictwie w kupnie mieszkania i zostawił nas z obietnicą szybkiego oglądania mieszkań. Uffff! Wracaliśmy do domu uspokojeni, i szczęśliwi, bo przecież zaraz będziemy mieli własne mieszkanie.
Po dwóch dniach nastąpił moment spotkania na placu budowy. Jednego wieczoru mieliśmy obejrzeć trzy inwestycje, ale dziwnym trafem chwile wcześniej z trzech interesujących nas ofert pozostała jedna. Ta o której najmniej złego wyczytaliśmy w necie, więc machnęliśmy ręką na całą sytuację i z ogromną ciekawością podeszliśmy do rozmowy z Panią z biura sprzedaży, która później oprowadziła nas po terenie budowy i pokazała kilka przykładowych mieszkań. Szczególnie spodobało nam się jedno (to które ostatecznie kupiliśmy), a jak tylko głośno wyraziliśmy swoją aprobatę sprawy mocno posunęły się do przodu. Pani od razu wyczuła, że my laicy, nie mamy pojęcia jak się takie rzeczy załatwia, opowiedziała jak to mieszkania są rozchwytywane, że jest ich co raz mniej, że trzeba się szybko decydować. Podsunęła umowę przedwstępną, która nie wiązała się dla nas z żadnymi konsekwencjami jeśli się rozmyślimy, dawała za to trzydniową gwarancję wycofania mieszkania z rynku sprzedaży, byśmy w tym czasie się zastanowili i wpłacili część pieniędzy. 
         O matko z córką! Zaczęło się! Miotaliśmy się, wykonywaliśmy setki telefonów do znajomych i rodziny z pytaniem co robić dalej. I nie chodzi tu o to, że nie wiedzieliśmy czy kupować, chcieliśmy tego mieszkania, ale każdy rozumny człowiek, który wpakuje się w długi do końca życia raczej myśli i zastanawia się czy dobrze robi. Wszystko to było dla nas o tyle stresujące, o ile zaskoczyło nas... Nie od dziś wiadomo, że element wizji niedostępności to dobry trik sprzedawców, czuliśmy więc, że co nagle to po diable! Ile nam wtedy myśli przychodziło, ile strachów wyglądało zza szafy... wrrrr! Aż w końcu się zdecydowaliśmy, chyba górę wzięło podniecenie dotyczące tego konkretnego M. Ja już od razu miałam wizję "co gdzie będzie stało, jak to wszystko urządzę" - taki klik, obrazek w głowie, w którym absolutnie wszystko pasuje. Wpłaciliśmy w sumie 5 tysięcy tytułem zadatku na mieszkanie i garaż podziemny. 
No i tutaj taka mała dygresja, kończąca mój dzisiejszy wywód - ja naprawdę myślałam, że na tym się skończy cała sprawa, podpisaliśmy umowę i mieszkanie jest nasze. Nawet nie chce myśleć o tym jaka byłam dziecinna w tej kwestii. Przecież wiadomo, że nic nie jest takie proste. Nie myślałam kiedyś o aktach notarialnych, sądzie, kredytach, doradcach bankowych itd... nie po prostu nie:) aż wstyd mi teraz za swoje podejście do tej sprawy - ale w końcu po raz pierwszy kupujemy mieszkanie, (mam nadzieję, że nie ostatni) i skąd mogłam wiedzieć? Kończę na dziś, ale to nie koniec tej historii... wrócę do niej następnym razem. 
Teraz położę się pod koc i przytulę do drzemiącego męża...
                                                                                                                                       M.
                                                                                                                                   

 

sobota, 6 grudnia 2014

I powtórka z rozrywki!

Ostatnio narzekałam na nadmierną ilość stresu, teraz mogę na kolejną chorobę... Matko! Przyczepiło się to wszystko do mnie jak rzep i odczepić się nie chce!
Gdy wychodziłam w środę lekko po szóstej do pracy miałam głowę pełną planów - bo przecież kolejny etap sprzątania, bo w pracy kilka fajnych rzeczy do zrobienia, bo obiad, bo przygotowanie do korków i co? i nic! wróciłam do domu po osiemnastej i już przełykać nie mogłam, więc szybko pod kołdrę, bo do rana musi przejść, ale rano już nie miałam żadnych nadziei, było coraz gorzej... Pan doktor na zwolnienie mnie wysłał, powiedział, że to wirus. Wiec leżę już trzeci dzień, nic mi się nie poprawia, jak zwykle pod wieczór nic już mówić nie mogę... Siedzę cicho i daję się opiekować Jarkowi:)
Nie chce mi się nawet sięgać do książek, których górkę na stoliku obok łóżka zamieniłam na górkę specyfików farmaceutycznych. Ale nie nie, nie odrzuciłam swojej pasji całkowicie, trafiłam raczej na ciężki orzech - Lawendowy pokój. 
                                                                                                                                                                                       

Zapożyczona od Moniki, a ona ostrzegała, że nie jest tak rewelacyjna jak myślałyśmy, że to wcale nie jest tak zachwycająca historia miłości jak opisuje to okładka. No i się męczę. Bo zwykle mam tak, że gdy jakaś książka nie szczególnie mi podchodzi, to brnę przez nią jak po grudzie, wynajduję sobie całą masę innych czynności, żeby nie sięgnąć po książkę i nieraz tak przez kilka tygodni! Ile ja wtedy niezaplanowanych rzeczy zrobię, jak podgonię zaległości, oj oj! Tęsknię za swoim "światem z nosem w książce", ale nie rzucę w kąt tej i nie sięgnę po inną... Nie bo nie! tak już mam! Tak i teraz dobrnęłam do 160 strony i rozłożyłam ręce. Nikomu nie polecę tej książki i uznam za wielki sukces gdy sama przez nią przejdę! I o zgrozo skąd te wszystkie pozytywne opinie krążące w internecie?! Ja nie wiem czego cała reszta świata poszukuje w literaturze! Metafizyka? cytaty przesiąknięte filozofią? nauka? Aż się wzdrygam na samą myśl, bo ja szukam czegoś zupełnie innego!
A oto moja sterta oczekująca:



To zdjęcia sprzed kilku dni, tak się wtedy nie mogłam doczekać kiedy po ten Lawendowy pokój sięgnę, a tu taki pech i lipa!                                                                                                                                                                                                                                                         M.

niedziela, 30 listopada 2014

co u nas?

Odpowiedź na pytanie z tytułu zajęłaby mi całe strony A4, jeśli miałabym rozpisywać się dokładnie, bo dzieje się się bardzo dużo... maksymalne ilości pracy, przeprawa kredytowa, dodatkowe zajęcia, sprzątanie, kompletowanie gwiazdkowych prezentów, uffff skąd brać na to siły?
Prawda jest taka, że ja w pewnym momencie listopada (a mianowicie pod jego koniec) zaniemogłam, i to nie to, żeby mnie na nowo choroby rozłożyły, nie... STRES! o ogromnych oczach, nie pozwalający spać, a męczący do tego stopnia, że człowiek marzy jedynie o śnie, nie pozwalający myśleć o niczym innym jak o kłopotach i wyolbrzymiający te kłopoty niemiłożebnie! Wrrrr nie zaglądałam tutaj już długo właśnie z tego powodu...
Opowiem co nieco w skrócie! Zaczynając od najważniejszego...
W czwartek podpisaliśmy ostateczne dokumenty (jak to powiedziała moja koleżanka z dzieciństwa) na "30 szczęśliwych lat kredytowych". Z jednej strony to sukces. Uffff udało się coś, co przerażało mnie niesamowicie od momentu, gdy powzięliśmy decyzję o kupnie mieszkania. Cała męka trwała deko ponad miesiąc i zakończyła się kredytem w PKO BP. Nie wiem czy to dobrze, w końcu ani ja, ani Tajger nie jesteśmy znawcami materii bankowej, nie wiem czy ostatecznie otrzymaliśmy dobre warunki, ale cieszę się, że już mamy to za sobą, bo nie wyobrażam sobie wycieczek do DBFO i użerania się z "przemiłymi" paniami. Udało się dopiąć wszystko w przeddzień terminu wypłaty pierwszej transzy kredytu dla dewelopera, czyli w ostatnim momencie. Wrrrr nawet nie chce myśleć, co by było gdybyśmy się z tym spóźnili! A więc można sobie wyobrazić jaki stres mi towarzyszył do ostatniej chwili. Haaaa! a kiedy wróciliśmy po wszystkim do domu Martyna usiadła na łóżku i ryczeć zaczęła:) bo o mój może, zdałam sobie sprawę z tego, że od tej pory mamy ogromne długi! Jarek pocieszał, głaskał i przytulał, wiedział że inaczej emocje nie ujdą, że muszę się wypłakać. Zachował się jak prawdziwy facet, pocieszał mnie, choć zapewne sam czuł to wszystko w środku i był pełny obaw. Po kilku rozmowach i porządnym wyspaniu weekendowym (wczoraj prawi z łóżka nie wychodziliśmy) powoli dochodzimy do siebie i do przekonania, że damy radę, mamy siebie i rodzinę na którą można liczyć więc należy raczej zacząć myśleć o urządzaniu naszego Marchewkowego M, aniżeli martwić się na zapas.
Jeżeli do tych wszystkich przeżyć dołożymy jeszcze dużą dawkę pracy i moje zapędy maniakalne (chcę wysprzątać całe mieszkanie:) to wychodzi pewna mieszanka wybuchowa...
Miłym akcentem tego czasu jest kompletowanie prezentów gwiazdkowych, mamy już trzy... Pierwszego nie wyjawię, bo pewna osoba, która tego posta przeczyta za dużo by się dowiedziała (tak tak Monia, o tobie mówię), dwa kolejne to planszóweczki dla chrześnicy Jarka i jej siostry: Super Super Farmer i Wielka Góra Mądrości. Z tym trafiliśmy na 100%:), a i sami skorzystamy świetnie się bawiąc w święta, w między czasie...






Super Farmer absolutnie przetestowany i lubiany przez tą pięćsetkę znanych mi dzieci, gra druga to zwykły strzał, ale z opisu wydaje się ciekawa, więc czemu nie?
Uciekam, obowiązki gonią...
                                                                                                                                  M.

piątek, 14 listopada 2014

końcówki z kolekcji

Skoro ten blog miał być o mnie, o wszystkim co mnie dotyczy, co mnie interesuje, frapuje, przyciąga pociąga itd, to jak u każdej kobiety, tak i tu zabraknąć nie może kosmetyków.
Nie traktuje ich zapewne jak przeciętna statystyczna babka - nie są dla mnie alfą i omegą, nie wydaje na nie zbyt wielkiej kasy, często wyszukuje promocje, żeby w porfelu coś zostało po wypadzie do Rossmana albo Hebe, ale nie oszukujmy się, w naszym m1 są dosłownie wszędzie (nie jest to trudne gdy dwie osoby zamieszkują 30 m). Są ważne, jedne bardziej, inne mniej, do jednych wrócę do innych nie, a takie wpisy jak ten będę traktowała jako mini notatnik, żeby w przyszłości móc się wesprzeć przed spisaniem listy zakupów.
Jeszcze tylko słówko na temat tego, na co w kosmetykach zwracam uwagę - działanie, wydajność, zapach, konsystencja, łatwość użytkowania, wygląd opakowania - heh oczywiście wiem, że nie istnieją produkty idealne, ale fajnie jak choć 70% moich oczekiwań zostaje spełniona.

Oto moje buteleczkowe resztki:




Zacznijmy więc od Nivea, bo tej firmy ostatnio u mnie najwięcej...
Nawilżająca pianka oczyszczająca - konsystencja jak to pianka (lekka i przyjemna), zapach i opakowanie też ok, ale na tym plusy się kończą. Ja po całym dniu walki ze światem chciałabym mieć pewność, że moja twarz zostanie dokładnie oczyszczona, a ten produkt nie daje sobie rady ze zwykłym make-upem! Owszem na rano może być, ale nic więcej. Po kilku użyciach oddałam piankę Tajgerowi (on podkładu zmywać nie musi), on nie narzekał, ale on nigdy nie narzeka...
Szampon regenerujący - to już któryś z kolei z tej serii, w sumie to sprawdzony, przetestowany wielokrotnie i nie mam zarzutów. No ale ja akurat od szamponów nie mam zbyt wielu wymagań (ma się dobrze pienić i pięknie pachnieć, za resztę odpowiada odżywka). Moje włosy to ciężki temat - dość gęste, długie, przemęczone chyba tą moją tarczycą nieszczęsną, wypadają na potęgę, są suche i układać się nie chcą, a jeszcze ta ostatnia farba wrrrrr. No a mycie głowy z tym szmponem sprawia mi przyjemność więc już kupiłam kolejny:)
Lakier Volume sensation - żadna sensacja! jedyny plus to ładny zapach, ale cała reszta to porażka. Włosy nie są utrwalone tylko poklejone, nie dają się rozczesać, bo na głowie robi się jeden wielki uklej, a jak już naszarpiesz się ze szczotką lub grzebieniem to zaczyna to wszystko przypominać obraz nędzy i rozpaczy. Serio nigdy więcej!

Peeleng Slim no limit - właściwie to nie był to zły wybór, to co należy do zadań peelingu ten kosmetyk spełniał, jedyny minus to zapach. Po kilku użyciach zaczął mnie drażnić, jest zbyt intensywny nawet jak dla mnie absolutnej fanki cytrusów. I to go chyba dyskwalifikuje, bo po czasie musiałam się zmuszać żeby go użyć, a nie tędy droga!

Płyn micelarny Ideal Soft - to akurat mój pierwszy płyn micelarny (dotąd używałam toników), na razie jestem w fazie testów, może do niego wrócę, może nie, nie wiem. Wiem tyle, świetnie się sprawdzał w usuwaniu resztek makijażu, nie miał problemów z tuszem.

Serum Bioliq - to już moja druga buteleczka i jestem nim zachwycona. Absolutnie! Działa idealnie, nawilża, lekko ściąga (ale nie wyczuwalnie), faktycznie podnosi owal twarzy, łatwy w użyciu, cuuuudnie pachnie (tak jakby jabłkowo). Nie podoba mi się tylko jego opakowanie - końcówki nie da się żadnym sposobem wydobyć z butelki, o którą nomen omen zawsze obawiam się, że zbiję jak upadnie, a jeszcze i wygląda jak krople do nosa dla bobasów! aaaaa jeszcze jedno małe ale - wieczorem jakby skóra wymagała nałożenia po nim jeszcze kremu, no ale przecież to nie problem.

BB Rimmel - to też mój pierwszy kosmetyk tego typu, no i trudno tu o mądre porównania, ale mi się podobał bardzo! Idealnie kryje, rozświetla, łatwo aplikuje, wydajny (to wszystko patrząc oczywiście przez pryzmat tylko i wyłącznie podkładów, którym w niczym nie ustępuje). z pewnością do niego wrócę!

To by było na tyle...
                                                                                                                                      M.






wtorek, 11 listopada 2014

cudowne wspomnienia

Ostatnie dwa tygodnie, odkąd odebraliśmy film z naszego ślubu, troszeczkę żyjemy w zawieszniu, między wspomnieniami i teraźniejszością... Tak miło cofnąć się jeszcze choć na chwilę do tamtych momentów!











Taaaaacy tu szczęśliwi:)

 Czas już niestety kończyć te przyjemności - sprawy bieżące czekają - przeprawa kredytowa, nawał pracy w pracy i po pracy, okropne chorubska, które się do mnie przyczepiły ostatnio jak rzep i odczepić się nie chcą. Wrrrr już nawet wyjazd do domu tak nie cieszy jak w ciągłym nakręceniu myśli się jedynie o tym co będzie w środę, piątek itd.  Ale jak zerkam tak jeszcze na chwilę na te zdjęcia to i tak uśmiech wraca i szczęście i stuprocentowa pewność siebie:)
                                                                                                                                       M.

czwartek, 30 października 2014

jesienne smaki

Nie należę do kucharzy z talentem na miarę Top Chefa, potrafię przypalić wszystko, absolutnie wszystko, gotuję przeciętnie (uczę się ciągle), no a czasem wychodzi mi też coś ekstra... I chętnie się tym moim autorskim lub nie autorskim, podzielę. To przecież ważne żeby się tymi drobnymi przyjemnościami dzielić... :)

Skąd taki wstęp? No właśnie ostatnio mi coś wyszło! Maksymalnie, idealnie, smakowicie wyszło! Sałatka z piersią kurczaka, rukolą, pomidorkami cherry i miodkiem. Bo właśnie w miodzie się ostatnio na nowo zakochałam, dodaję go do wszystkiego i po cichu liczę, że pomoże mi on w uporaniu się z tymi okropnymi chorubskami, które przyczepiły się do mnie tydzień przed ślubem i trwają tak uwieszone u mojego gardła jak gremliny jakieś ...



Składniki:
- duża pierś z kurczaka
- dwie garści pomidorów cherry
- opakowanie rukoli
- pół czerwonej cebuli
- połowa kukurydzy z puszki
- płatki migdałowe
- miód
- przyprawy (jakie kto lubi, u mnie były to imbir, papryka słodka i ostra, sól, mieszanka do gyrosa)
- olej / oliwa
- woda

A oto jak to zrobić:
Pierś kury pokrojoną w drobne paseczki marynujemy w mieszance oleju, miodu i przypraw, po czym smażymy na rozgrzanej patelni. Do dużej miski wrzucamy wszystkie warzywa, by następnie dołożyć gotowe mięso, posypać płatkami migdałów i wymieszać z dipem.
Sos to zwykła mieszanka wody i oliwy (w mniejszej ilości), miodu w podwójnej dawce i przypraw (dowolnych). Sałatka świetnie smakuje podana z bagietką.




Nic wielkiego, ale ta wybuchowa mieszanka smaków słodkiego, słonego, lekko kwaśnego - hmmm wspaniałości. Pochłonęliśmy wszystko w jeden wieczór przy winie, a zdjęcia pokazują tylko końcówkę sałatki, bo przecież się oprzeć nie mogliśmy, a martyna jak zawsze w porę ogarnęła się, że przydałoby się uwiecznić to dzieło:)


niedziela, 26 października 2014

"To tylko nasza, a nie gwiazd naszych wina"

             Każdą wolną chwilę ostatniego intensywnego tygodnia spędziłam z nosem w książce Johna Greena. I chyba nie dlatego, że tak mi się spodobała, ale po prostu czułam, że muszę przez to przebrnąć. No właśnie PRZEBRNĄĆ! Nie żeby była ona nudna czy coś podobnego, nie... Nazwałabym to raczej inaczej - to maksymalnie ciężka lektura. Traktuje o tym, od czego na co dzień ja i chyba wszyscy wokół staramy się uciec i nie myśleć. Takie nagromadzenie bólu, cierpienia, śmierci i miłości było dla mnie w zbyt skondensowanej dawce nie do przełknięcia. Czytałam partiami, małymi partiami, a potem dochodziłam do siebie i ładu ze swoimi emocjami. Spoglądałam wtedy ukradkiem na Tajgera i cieszyłam się, że jest tuż obok, cały i zdrowy. A potem znowu fundowałam sobie mały "cios udręki", bo się oderwać nie mogłam.
Na ogół czytam dla przyjemności oderwania się od rzeczywistości, podróży w czasoprzestrzeni, dostrzeżenia zupełnie nowych odcieni znanych wszystkim kolorów, niezwykłych obrazów wyobraźni, a w tym przypadku zupełna nowość! Nie było fajerwerków w głowie, to co podpowiadała moja wyobraźnia było czarno - białe, takie odległe i przy tym bliskie, że aż przerażające. Zamiast zwykłej przyjemności, coś głębszego, coś jakby zaduma nad tym co mnie kiedyś czeka. Nigdy dotąd nie musiałam żegnać nikogo na zawsze, ale to przecież kiedyś nastąpi, a przemyślenia Hazel Grace i Augustusa Watersa - takie dojrzałe i nieegoistyczne, pokazują jak przez to przebrnąć, tak ludzko i z twarzą.






Hmmm było tam takie ciekawe zdanie:

"Czasami trafiasz na książkę, która przepełnia cię dziwną ewangeliczną gorliwością oraz niezachwianą pewnością, że roztrzaskany na kawałki świat nigdy już nie będzie stanowił całości, dopóki wszyscy żyjący ludzie jej nie przeczytają. Ale są też dzieła takie jak to, o których możesz opowiadać innym, książki tak rzadkie i wyjątkowe, i twoje, że dzielenie się nimi wydaje się niemalże zdradą." - J. Green
To tak jakby autor dokonał podziału najważniejszych książek, na te których wartościowość jest tak wielka, że ich przekaz powinien poznać każdy człowiek i te których ogromna wartościowość jest zbyt osobista, by się nią dzielić. Ciekawe wśród których Green widziałby "Gwiazd naszych winę". Dla mnie to ta druga kategoria... Przez emocje, przemyślenia...

Dziś Jarek na służbie, a ja zafundowałam sobie mały rekonesans, porównanie. Obejrzałam film nakręcony na podstawie tej książki. I tutaj zdziwienie absolutne, okazało się bowiem, że ta historia jest kolorowa. I nie chodzi mi tutaj o kolory w sensie dosłownym, ale o magię. O to, że nie śmierć jest głównym bohaterem tej opowieści ale życie, które mimo cierpienia i tak może być piękne.
Płakałam 1/3 filmu jak bóbr by ostatecznie trochę się uspokoić po całym tym filozoficznym tygodniu...
Polecam obie produkcje, ale sama już nie wiem w jakiej kolejności... Ja za jakiś czas wrócę do książki, żeby sprawdzić siebie i to jak czas wpłynie na odbiór... może trochę dojrzeję do tego momentu.
Na koniec parę fotosów z filmu:







 M.M.

niedziela, 19 października 2014

weekendowe lenistwo




Tak jak już chyba tu wcześniej pisałam, ja i tajger należymy do "półsłoików". W Warszawie znaleźliśmy się bo przygnała nas praca. Dość brutalnie wyrwaliśmy się z naszego środowiska, zostawiając tam wszystkich i wybierając niemal pustelnicze życie. Nie mamy tutaj nikogo bliskiego... to znaczy nie żyjemy jak średniowieczni mnisi, mamy znajomych, kolegów w pracy, ale nie przyjaciół. Chociaż zawsze powtarzamy sobie że najważniejsze to mieć siebie, ale przecież nie wygadam się tak od serca ze swoich babskich rozterek mężowi... Nie!!! No bo jak mu powiedzieć, że mnie wkurza i się pożalić?! Dopóki kilka kilometrów dalej mieszkali nasi ślubni świadkowie wyglądało to inaczej, ale oni porzucili stolicę dla Wyryków. Teraz ich tu nie ma, a nas przez to bardziej gna do swoich. Nie zawsze jesteśmy w stanie na weekend pojechać na wieś do rodziców, ale choć raz w miesiącu musimy tam być, bo nam najzwyczajniej tęskno... Kilka godzin temu wróciliśmy właśnie z takiego cudnego wypady, przywożąc mamine pyszności i kilka fajnych fotek z balkonu. JESIEŃ!!!

                                        taki mamy widok z okna pokoju tajgera:)





            nasze skromne zapasy:)

sobota, 11 października 2014

dla odmiany pisanie!

Przed nami - zupełnie świeżym małżeństwem - kolejne wyzwanie, kupno własnego M. Jakby innych wyzwań, problemów było mało, pojawiło się i to. "Przecież trzeba mieć coś swojego, realizować marzenia" tak sobie powtarzamy i zaczynamy działać. Ale od początku...
Kilka miesięcy temu przeżywaliśmy poszukiwania nowego lokum do wynajęcia. Trudne bo trudne, wtedy nam to świat przesłaniało, spać nie dawało i męczyło niemiłosiernie, bo przecież przenosiliśmy się z miejsca które kochałam i czułam się bezpiecznie, nawet gdy na noc przyszło zostać samej, bo Jarek na służbie. Nie zastanawiałam się wtedy nad tym jak trudna będzie decyzja kupna mieszkania. Ta ostateczna, wiążąca nam życie jak na stryczku (bo kto w dzisiejszych czasach ma tyle kasy żeby się nie zadłużać i kupić wymarzone M?) i przywiązująca nas też na dłużej do jednego miejsca. Nie zastanawiałam się i może to słusznie, bo jeszcze przez parę miesięcy mogłam spać spokojnie. W takiej sytuacji jak My jest dużo młodych ludzi, widać to na wszystkich forach internetowych, które w ostatnim czasie namiętnie podczytuję! Tak jak my nie wiedzą komu zaufać, w którą stronę się zwrócić gdy każdy mówi coś innego. Jeden poleca pośredników, drugi samodzielne załatwianie tego wszystkiego. A ostatecznie człowiek i tak zostaje sam i nie wie...
U nas wszystko rozkręciło się bardzo szybko (samo tempo obrotu tych spraw porządnie nami wstrząsnęło). Co prawda już dawno ustaliliśmy, że interesują nas Ząbki jako lokalizacja, ale od wyboru miejsca do kupna to jeszcze daleka droga. No i jak się okazuje nie tak daleka - wystarczy trochę zaangażowania. Tajger odbiera teraz dni wolne wiec usiadł przed komputerem, przeszperał Internet, znalazł kilka ciekawych inwestycji i zalogował się na stronie Home Broker. Pani z warszawskiego biura zadzwoniła i umówiła nas na spotkanie jeszcze tego samego dnia. Szliśmy zdenerwowani (jakby od tego spotkania zależała nasza przyszłość), wracaliśmy spokojniejsi, bo panowie wydali nam się profesjonalni i bardzo pomocni. Sprawdzili naszą zdolność kredytową, pokazali kilka ofert, umówili na spotkanie z deweloperem... Mimo pozornego uspokojenia snu już w nocy nie było:( Zaczęło się myślenie, czy dobrze robimy, że im ufamy, w końcu oni chcą na nas zarobić. W piątek odbyliśmy pierwsze spotkanie z przedstawicielem dewelopera (jednym, nie kilku jak miało być na początku, ponoć z powodu tego, że mieszkania w tych pozostałych osiedlach które nas interesowały już znikły z oferty - Jarek sprawdzał niby wychodzi na to że jest to prawda, ale kurde taki pech? zastanawiające...), obejrzeliśmy kilka mieszkań, cały blok i wygląda to całkiem nieźle. Co prawda nie jest to spełnienie wszystkich naszych oczekiwań, bo chcieliśmy kupić już gotowe mieszkanie, a na te czekać trzeba do czerwca, ale... podpisaliśmy umowę rezerwacyjną na jedno z nich. Mamy czas do poniedziałku na ostateczną decyzję i wpłatę 5 tys. zł tytułem rezerwacji mieszkania. Mieszkanie świetne ale... nie jest bez wad, nie zaspokaja w pełni naszych potrzeb.  A zasada ograniczonej dostępności działa na naszą psychikę. Szaleńczo przekopujemy więc Internet, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie brać czy nie brać... Co nagle to po diable - prawda stara jak świat, a jednak tak by się chciało już mieć te poszukiwania za sobą... Nie wiem... Nic nie wiem już! Oprócz tego, że Home Broker nic nie podpowie bo przecież chce na nas zarobić i tego, że polegać możemy jedynie na sobie. A więc wracamy do punktu wyjścia, tyle że bardziej skomplikowanego - znowu znikąd pomocy, a sprawy posunęły się o całe mile...

Zdjęcia inwestycji Neptun Ząbki, która nas tak frapuje, ze strony Polnord:
umbraco.MacroEngines.DynamicXml


umbraco.MacroEngines.DynamicXml

Prezentuje się to bardzo przyzwoicie, ale...czy warto brać pierwszą z brzegu ofertę??? Kilka bezsennych nocy i myślenia przed nami.

I na koniec nico bardziej optymistycznie:)

HAAAAAA JUŻ ZA CZTERY LATA! POLSKA BĘDZIE MISTRZEM ŚWIATA!
NIE WIERZĘ 2:0 DLA POLSKI W MECZU Z NIEMCAMI!
Miło popatrzeć gdy się tak cieszą, tym bardziej, że nie często mają po temu okzji...

Polska vs Niemcy