Pucu pucu, chlastu chlastu,
nie mam rączek jedenastu.
Tylko dwie mam rączki małe,
do zabawy doskonałe...
Czy jak to tam było w tym wierszyku???!!!
Nie pamietam już dokładnie, bo Antosiowi on nie podpasował, a i mi za specjalnie też... Pasuje jednak idealnie przed świetami, kiedy nad naszymi glowami chmara obowiazków i jeszcze wieksza chmara tych szepczących memów: nie rób, nie musisz, a po co?
Jak odnaleźć się w tym wszystkim? Ja mam swoją teorię, trzymam się jej i dzieki temu nie miesza mi sie w głowie, gdy ktoś pyta czemu nie zrobiłam kalendarza adwentowego (bo moje dzieci jeszcze się tym nie zainteresują? Bo to strata czasu?) lub nie ozdobiłam własnoręcznie pierniczków (bo miałam lepsze rzeczy do roboty? Bo nie umiem, a jak nie umiem to nie będę nad tym slęczała dla kilku ładnych fotek na IG, albo ochów i achów stryjecznej ciotki kuzynki, jeśli takie w ogóle by były😜). Albo gdy dostaje kolejny mms od szwagierki czy siostry z przesłaniem - nie charuj, święta i tak się odbędą.
W moim domu rodzinnym porządki świąteczne były! Koniec i kropka. Odkurzało się wszystkie kąty, myło zastawę odświętną, prało firanki, pucowało wannę po karpiu, przygotowywało wszystkie potrawy wcześniej, a i tak, wkradał się zazwyczaj ten chochlik "o matko!!!! Nie zdąrzymy" zazwyczaj mojej mamie, zazwyczaj w dzień Wigilii, ale tylko na godzinę, dwie... Bo tak naprawdę wszystko było pod kontrolą, a to czy do stołu zasiedliśmy o 18 czy 20 nie stanowilo już aż takiej różnicy, choć dla #babcigrażynki, chyba jednak tak, bo samym spojrzeniem potrafiła wtedy zabijać😜
W domu mojego Jarka natomiast, o ile porządki czy zakupy robione są wcześniej to cała reszta, zgodnie z tradycją (serio! Taka tam jest tradycja!) - gotowanie, ubieranie choinki, szykowanie stołu, robiona jest w dzień Wigilii... I to już jak dla mnie jazda bez trzymanki! Kobiety chodzą złe jak osy, dzieci dokazują, upominając się w ten sposób o uwagę, łazienka bez przerwy zajęta, wszystkie palniki w kuchni (ba!!! na obu kuchniach!) również... Panom się obrywa bez przerwy... I ja oczywiście rozumiem potrzebę życia w zgodzie z tym co kiedyś, w duchu tradycji, ale nie za wszelką cenę... To dla mnie granica, do której w swoim domu nie chciałabym dojść...
Lubię mieć posprzątane, wyprasowane, ale planuje sobie wiele rzeczy z dużym wyprzedzeniem. Nie gotuje potraw Wigilijnych, bo robią to nasze mamy, bratowe, siostry, jednak staram się zawsze coś ze sobą przywieźć. To coś też jest zawsze zaplanowane wcześniej, żeby potem nie latać z jęzorem na brodzie i nie pieklić się na wszystko wokół. Przy dwójce maluchów nie ma co liczyć na spontan. Nie ma co się łudzić, że jakoś to będzie. Nic nie zostawiam na ostatnią chwilę, bo ona nadejdzie szybciej niż się wydaje. Za porządki w szafkach zabrałam się w październiku, w listopadzie odkurzyłam większość kątów i zakamarków, przed grudniem w pudelku koło łóżka skitrałam też większość prezentów. Te wszystkie czynności traktuję trochę jak rytuał, razem z nimi czekam na najlepszy okres w roku. Razem z kurzem, z głowy odkurzam też to co niepotrzebne, robię przegląd swoich myśli, planów. Nie wyobrażam sobie pominąć tego całego przygotowywania, bez tego nie byłoby dla mnie świąt! Moja mama nigdy nie zniosłaby ze strychu choinki, gdyby duży pokój nie został wysprzątany, czytaj, nie byłoby świąt.
Ja może nie trzymam się aż tak sztywno reguł, ale też i nie pozwalam sobie na "jakoś to będzie". Może nie rzucę wszystkiego, by czytać sobie książkę do północy, ale już jak widzę te proszące oczka: "mamusiu, pobaw się ze mną", to cóż... odłożę te nieposkładane ręczniki, świat się od nich nie zawali (złożę je wieczorem, o północy najwyżej).
Trzeba wypośrodkować... Przeanalizować co jest ważne, a co ważniejsze. Czasami rozpisać wszystko jak w tych modnych dziś adwentowych kalendarzach, żeby się nie zacharować, ale i zasiąść do stołu na którym obrus jest wyprasowany, popatrzeć na fajnie zapakowane i przemyślane prezenty...
.
.
.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją teorię, praktyka zaś w tym roku pokazała mi dobitnie, że ja mogę mieć wszystko przemyślane, mogę mieć super świetny plan, wszystko z listy odhaczone, a jak ma się coś rozdupcyć to tak się stanie i nawet najlepszy plan mi nie pomoże...
Ten post miał wylądować na blogu najpóźniej w środę 18 grudnia, tak by na następne dni zostało mi już tylko pranie, pakowanie, zabawa z dzieciakami i wyjazd do dziadków. Życie chciało inaczej - od niedzieli Jagienka wkroczyła w potężny skok rozwojowy, były płacze i mamoza kompletna. Od poniedziałku Jarosław rozpoczął swoje dwa pracujące tygodnie (tak się składa, że najtrudniejsze chyba, odkąd przyjął taki system pracy - nie było go od 5 do 22/23 w nocy). Antoś straszliwie tęsknił za tatą. Popłakiwał bez przerwy, a ja absolutnie nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. W czwartek z bezsilności płakałam razem z nim... W weekend mój wykończony organizm zaczął domagać się odpoczynku, do tego stopnia, że w niedzielę do południa nie wstawałam z łóżka, racząc się tylko witaminami, syropem z pędów sosny i dostępnymi dla matek karmiących specyfikami na przeziębienie. A kiedy już się podniosłam, dotarło do mnie coś, co przez kilka poprzednich dni mój zmęczony umysł wypierał całkowicie - dzieciaki dopadła paskudna bostonka - wysypka na brzuszku i rączkach Jagienki to nie był efekt ząbkowania, ani zjedzonej mandarynki. Krostki wokół ust Antosia to nie efekt wkładania do buzi rączek w związku z "idącymi" piątkami. One nie były niespokojne i płaczliwe bo tak... Oprócz tęsknoty za tatą i skoku rozwojowego, przechodziły bostonkę! A ja zobaczyłam to dopiero, gdy sama odrobinę odpoczęłam... No i cóż, już następnego dnia i w Wigilię dosyć boleśnie przekonałam się na własnej skórze, co też w ostatnich dniach przechodziły moje skarby - teraz myślę, że chorobę zniosły bardzo dzielnie! Ja dużo bardziej jęczałam i narzekałam na ból i pieczenie rąk i stóp...
A przecież, zamiast pakowania, trzeba było zabrać się za przygotowanie Wigilii, bo w poniedziałek stało się jasne, że nie możemy nigdzie pojechać, by tego wstrętnego choróbska nie rozsiewać. Trzeba było zrobić zakupy, szybko zaplanować posiłki na najbliższe dni i ugotować tradycyjne świąteczne przysmaki. Tak więc, chcąc niechcąc, wpisałam się w świąteczna tradycję rodu Marchwickich - stół i potrawy przygotowałam w 24 grudnia, łapiąc się przy tym za głowę, warcząc i złorzecząc ...
Wszystko to po to, by przeżyć miło kilka najbliższych dni...
Żeby było mi potem głupio, że się na męża denerwowałam...
Żeby zrozumieć te memy "Nie ruszaj, to na święta", "Nie sprzataj, Pan Jezus i tak się urodzi"...
Żeby dotarło do mnie jak bardzo oderwana od rzeczywistości jest moja wcześniejsza pisanina, jeśli faktycznie nie muszę przygotowywać świątecznego jedzenia...
Żeby zaakceptować, że obrus nie musi być wyprasowany - smaku jedzenia to nie zmieni, a każdy prezent nie musi posiadać wymuskanej kokardki, bo i bez niej cieszył będzie równie mocno.
Żeby w końcu dojrzeć do modyfikacji swojego przedświątecznego planu. Dziś, z perspektywy 27 grudnia, powiedzieć mogę jedno - choćbym nie wiem jak silne przekonanie miała, że święta tylko na wsi, u mamy, to stać się może wszystko, a to oznacza, że i pierogi trzeba ulepić z wyprzedzeniem i krokiety usmażyć, rybkę kupić, może kapustę zawekować... tak by, jeśli sytuacja z tego roku się powtórzy, móc wziąć głęboki oddech i powiedzieć sobie - spokojnie dziewczyno, jesteś przygotowana lepiej niż niejedna pani domu tego dnia...
Bo powtarzam po raz kolejny, przy dzieciach nie można liczyć na łut szczęścia, że jakoś się ułoży... To znaczy można, ale to kosztuje nas potem baaardzo dużo nerwów! A przecież nie o to chodzi w święta, nie o gonitwę, nie o nerwy, a o wspólnie spędzony czas, o celebrowanie rodzinnej atmosfery, o radość.
I z tym przesłaniem, a właściwie życzeniem celebrowania wspólnych chwil Was zostawiam. Zdrowiejąca M.
piątek, 27 grudnia 2019
wtorek, 10 grudnia 2019
#przemyśleniamartyny 1
... Moje dziecko nie ogląda bajek, a jeśli już, to tylko te w języku angielskim, żeby oswajało się z akcentem, mową.
Mój syn nie bawi się tabletem, telefonem, komputerem, jest na to za wcześnie.
Codziennie za to ogląda, czyta książeczki, uczy się wierszyków, piosenki łapie w lot.
Bawi się głównie drewnianymi zabawkami, jakoś te mu lepiej pasują - może dlatego, że nie świecą po oczach.
Nie słyszy kłótni, nikt na nie nigdy nie nakrzyczał, nie dostało kary - w naszym domu się rozmawia i rozwiązuje problemy.
Dzieci od początku śpią w swoich łóżeczkach, w swoim pokoiku, bo według mnie sypialnia jest dla rodziców.
Nie jedzą pszenicy i cukru. białe pieczywo? beeee! ciasto? beeee! sól? absolutnie nie! smażone? never - sama takiego nie jem! warzywa i owoce tylko z ekologicznych upraw!
Rozszeżanie diety dopiero po szóstym miesiącu, karmienie tylko piersią, stałe posiłki oczywiście blw - żeby maluch uczył się samodzielności jak najwcześniej!
Witaminy podane zawsze o tej samej porze, w idealnie dopasowanej dawce.
Nocnik? nie zgadzam się! Dziecko samo zadecyduje kiedy pożegna pieluchy.
Jego pokój oczywiście w stylu Montessori, pełen drewnianych elementów, które ładnie wyglądają na zdjęciach na Instagramie. Ubranka w szafie ułożone nisko, by dziecko samo decydowało co chce nałożyć danego dnia. Oczywiście wszystko wyprane w programie baby protect, wyprasowane i złożone w równiutką kostkę.
Tak jak i reszta rzeczy w moim domu - złożona, ułożona, odłożona na miejsce. Podłoga umyta codziennie, blat w kuchni bez żadnych okruszków, a baterie łazienkowe jak nowe.
Ja sama staram się mieć zadbane paznokcie i wydepilowane nogi, ćwiczyć w miarę systematycznie, wychodzić z domu na babskie spotkania, by przewietrzyć głowę. Czytam książki, znam najnowsze filmy i seriale.
I...
I szkoda, że to nie jest prawda. Wszystko brzmi tak idealnie gdy się to czyta, tak idyllicznie, że chciałoby się żeby to był opis realnego życia. Tylko kurde! To jest niewykonalne. To jest zlepek wypowiedzi różnych kobiet - moich przyjaciółek, koleżanek, znajomych oraz zupełnie nieznajomych - wycinek ich życia, ich przeświadczeń i koników. Cząsteczki zaledwie, które w różny sposób do mnie trafiały, zatrzymywały się gdzieś w mojej głowie, a potem "wierciły dziurę w brzuchu". Bo wszystko to takie mądre przecież. Wcielałam wiec w życie, bezkrytycznie dążyłam do tego ideału. Cieszyłam się jak dziecko, jeśli wieczorem mogłam skreślić wszystko ze swojej listy "do zrobienia" i straszliwie nękałam, gdy coś się nie udało. Bardzo chciałam mieć czysty dom, dzieci zaopiekowane w najdrobniejszym aspekcie i jeszcze sama mieć ułożone włosy i zrobiony make up. I właściwie nadal chciałabym to mieć, jednak wiem już doskonale, że to wszystko - jako całość, suma - musi pozostać w sferze "chciałabym". Inaczej się nie da - doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Cały czas trzeba lawirować, wybierać między tym co ważne i co może poczekać do jutra, żeby się nie zatracić w tej codzienności i kładąc się spać nie myśleć "jeju, ale ten dzień przeleciał, nawet nie wiem kiedy!". Bo nam przeleci, przecieknie przez palce i dziś, i jutro i jeszcze pojutrze... Bo w całym tym pędzie ku ideałowi przeleci nam dzieciństwo naszych pociech, a my nawet tego nie zauważymy, pochylone nad ścierą albo pędzlem do podkładu.
Wzdrygam się na samą myśl o tym, ile czasu mi zajęło to, by zrozumieć, że ideał tkwi w niedoskonałości: w tym brudnym dywanie, bo Antoś tak dobrze bawił się malując farbami, że nie zauważył spadającego pędzla, we wczorajszej zupie, bo ona pozwala mi odpocząć i poleżeć z dziećmi gdy te śpią, w odrapanym z lekka manicurze, bo zapewne przyszło mi rozdzielać zakleszczone klocki, a więc spędzaliśmy fajnie czas... Tyle fajnych momentów mnie ominęło, ponieważ chciałam być jak inne mamy, doskonała. Nie docierało do mnie, że ta "doskonałość" to tylko fasada, pierdu pierdu na potrzeby rozmów, czasami przechwałki, a czasami chęć wbicia szpili. Takie kreowanie swojego wizerunku na zasadzie "patrzcie na mnie - jestem kobietą sukcesu, radzę sobie ze wszystkim, bierzcie ze mnie przykład". Nooooo i ja brałam. Nic to, że popadałam w coraz większą frustrację, gdy nie wychodziło. Robiąc wszystko, nie miałam tak naprawdę czasu na nic...
Gdy przychodziły "tygodnie pracujące" Jarka napinałam się jak struna, wszystko musiało być na czas, jak w zegarku, byleby się wyrobić. Jak z karabinu: śnaidanie, spacer, zakupy, obiad, drzemka, podwieczorek, spacer, kąpiel... a kiedy miałam męża w domu, mając taką pomoc, nie wyrabiałam się z połową planów. Bo On mówi "usiądź z nami", "chodź do nas na dywan, pobaw się, dzieci tego potrzebują", "odpocznij". On mnie uczy odpuszczać sobie, pozwalać na chwile słabości. I to On mi coś ważnego uświadomił - jeśli tamta kobieta (nie mam tu na myśli nikogo konkretnego, ani też konkretnej sytuacji) przyszła do siłowni (celowo podaję siłownię, bo tam mnie teraz nie spotkacie:-p, tak wiec i ta kobieta to wymysł) stylowo ubrana, z pięknie zrobionymi rzęsami i kubkiem koktajlu własnej roboty, to bardzo prawdopodobne że nie jest mamą, a jeśli jest, to może mieć mamę/teściową/opiekunkę na podorędziu, zawsze gotową do pomocy. Może też nie mieć, ale w zlewie zostawiła stertę brudnych naczyń po zrobieniu tego wypasionego koktajlu, w sypialni rozwalone łóżko i górę śmieci w worku, których nie miała czasu wytransportować do kontenera. Być może rano, na śniadanie, nasypała dzieciom do miski kolorowych płatków, zalewając to zimnym mlekiem, ponieważ chciała mieć czas na to by nałożyć tusz na te rzęsy. Być też może, że wstała dwie godziny przed domownikami, wysprzątała łazienkę, przygotowała omlet dla wszystkich, umalowała się i po zawiezieniu maluchów do przedszkola przyszła na siłownię, a wieczorem padnie ze zmęczenia, nie mając siły nawet pomyśleć, skorzystać z ciszy.
Wszystko to tylko fasada, gra pozorów, te piękne rzęsy, to smothie... Szkoda tylko, że my kobiety się w to bawimy! Zamiast się wspierać, dołujemy na każdym kroku, prześcigając w walce o laur tej najbardziej, najszybciej, najzgrabniej, najczyściej, najlepiej. Ja się powoli z tego wymiksowuję, nie chce mi się już brać udziału w tym udawaniu. Pragnę normalności. Nie zamierzam ukrywać, że mój syn ogląda bajki - to również część dzieciństwa, że dostaje słodycze - wolałabym żeby jadł tylko zdrowe przekąski, ale spójrzmy prawdzie w oczy, czasem to co zabronione smakuje najlepiej. Raz czy dwa razy w tygodniu dzieci mają "dzień brudasa", bo zwyczajnie nie chce nam się bawić w kąpiele. Podłogę w domu myję raz w tygodniu, chyba że mąż włączy wieczorem Mamibota, wymieniwszy wcześniej zbiorniczki - ja tego nie ogarniam... Nie wiem też ile płacimy za prąd, ponieważ z wielką radością oddałam obowiązki związane z rachunkami drugiej połówce, tak jak on oddał mi kwestię planowania zakupów... #ideałówniema Mamy też kilka "przykładnych" zasad, których się trzymamy kurczowo - zero kłótni przy dzieciach i przy innych ludziach, dzieci nie dostają telefonów do zabawy (a nad sobą pracujemy żeby te telefony odkładać przy maluchach w ogóle) i ścielenie łóżek (no dobra łóżka, bo śpimy wszyscy razem, na kupie:) - chyba każdy ma jakieś stałe zasady i cały zbiór wymyślonych na prędce. Te pierwsze, w ograniczonej ilości i "przemawiające do nas samych" porządkują nasz świat, te drugie skutecznie potrafią zburzyć świat innych... Nie da się mieć wszystkiego, zrobić wszystkiego, tak jak nie zażywamy wszystkich tych suplementów, którymi raczy nas BigPharma. Wubieramy...
I tak już na koniec, peace and love dziewczyny - trochę więcej zrozumienia dla siebie i innych, mniej oceniania, odrobina wsparcia. Tylko tyle i aż tyle nam potrzeba.
M.
Mój syn nie bawi się tabletem, telefonem, komputerem, jest na to za wcześnie.
Codziennie za to ogląda, czyta książeczki, uczy się wierszyków, piosenki łapie w lot.
Bawi się głównie drewnianymi zabawkami, jakoś te mu lepiej pasują - może dlatego, że nie świecą po oczach.
Nie słyszy kłótni, nikt na nie nigdy nie nakrzyczał, nie dostało kary - w naszym domu się rozmawia i rozwiązuje problemy.
Dzieci od początku śpią w swoich łóżeczkach, w swoim pokoiku, bo według mnie sypialnia jest dla rodziców.
Nie jedzą pszenicy i cukru. białe pieczywo? beeee! ciasto? beeee! sól? absolutnie nie! smażone? never - sama takiego nie jem! warzywa i owoce tylko z ekologicznych upraw!
Rozszeżanie diety dopiero po szóstym miesiącu, karmienie tylko piersią, stałe posiłki oczywiście blw - żeby maluch uczył się samodzielności jak najwcześniej!
Witaminy podane zawsze o tej samej porze, w idealnie dopasowanej dawce.
Nocnik? nie zgadzam się! Dziecko samo zadecyduje kiedy pożegna pieluchy.
Jego pokój oczywiście w stylu Montessori, pełen drewnianych elementów, które ładnie wyglądają na zdjęciach na Instagramie. Ubranka w szafie ułożone nisko, by dziecko samo decydowało co chce nałożyć danego dnia. Oczywiście wszystko wyprane w programie baby protect, wyprasowane i złożone w równiutką kostkę.
Tak jak i reszta rzeczy w moim domu - złożona, ułożona, odłożona na miejsce. Podłoga umyta codziennie, blat w kuchni bez żadnych okruszków, a baterie łazienkowe jak nowe.
Ja sama staram się mieć zadbane paznokcie i wydepilowane nogi, ćwiczyć w miarę systematycznie, wychodzić z domu na babskie spotkania, by przewietrzyć głowę. Czytam książki, znam najnowsze filmy i seriale.
I...
I szkoda, że to nie jest prawda. Wszystko brzmi tak idealnie gdy się to czyta, tak idyllicznie, że chciałoby się żeby to był opis realnego życia. Tylko kurde! To jest niewykonalne. To jest zlepek wypowiedzi różnych kobiet - moich przyjaciółek, koleżanek, znajomych oraz zupełnie nieznajomych - wycinek ich życia, ich przeświadczeń i koników. Cząsteczki zaledwie, które w różny sposób do mnie trafiały, zatrzymywały się gdzieś w mojej głowie, a potem "wierciły dziurę w brzuchu". Bo wszystko to takie mądre przecież. Wcielałam wiec w życie, bezkrytycznie dążyłam do tego ideału. Cieszyłam się jak dziecko, jeśli wieczorem mogłam skreślić wszystko ze swojej listy "do zrobienia" i straszliwie nękałam, gdy coś się nie udało. Bardzo chciałam mieć czysty dom, dzieci zaopiekowane w najdrobniejszym aspekcie i jeszcze sama mieć ułożone włosy i zrobiony make up. I właściwie nadal chciałabym to mieć, jednak wiem już doskonale, że to wszystko - jako całość, suma - musi pozostać w sferze "chciałabym". Inaczej się nie da - doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Cały czas trzeba lawirować, wybierać między tym co ważne i co może poczekać do jutra, żeby się nie zatracić w tej codzienności i kładąc się spać nie myśleć "jeju, ale ten dzień przeleciał, nawet nie wiem kiedy!". Bo nam przeleci, przecieknie przez palce i dziś, i jutro i jeszcze pojutrze... Bo w całym tym pędzie ku ideałowi przeleci nam dzieciństwo naszych pociech, a my nawet tego nie zauważymy, pochylone nad ścierą albo pędzlem do podkładu.
Wzdrygam się na samą myśl o tym, ile czasu mi zajęło to, by zrozumieć, że ideał tkwi w niedoskonałości: w tym brudnym dywanie, bo Antoś tak dobrze bawił się malując farbami, że nie zauważył spadającego pędzla, we wczorajszej zupie, bo ona pozwala mi odpocząć i poleżeć z dziećmi gdy te śpią, w odrapanym z lekka manicurze, bo zapewne przyszło mi rozdzielać zakleszczone klocki, a więc spędzaliśmy fajnie czas... Tyle fajnych momentów mnie ominęło, ponieważ chciałam być jak inne mamy, doskonała. Nie docierało do mnie, że ta "doskonałość" to tylko fasada, pierdu pierdu na potrzeby rozmów, czasami przechwałki, a czasami chęć wbicia szpili. Takie kreowanie swojego wizerunku na zasadzie "patrzcie na mnie - jestem kobietą sukcesu, radzę sobie ze wszystkim, bierzcie ze mnie przykład". Nooooo i ja brałam. Nic to, że popadałam w coraz większą frustrację, gdy nie wychodziło. Robiąc wszystko, nie miałam tak naprawdę czasu na nic...
Gdy przychodziły "tygodnie pracujące" Jarka napinałam się jak struna, wszystko musiało być na czas, jak w zegarku, byleby się wyrobić. Jak z karabinu: śnaidanie, spacer, zakupy, obiad, drzemka, podwieczorek, spacer, kąpiel... a kiedy miałam męża w domu, mając taką pomoc, nie wyrabiałam się z połową planów. Bo On mówi "usiądź z nami", "chodź do nas na dywan, pobaw się, dzieci tego potrzebują", "odpocznij". On mnie uczy odpuszczać sobie, pozwalać na chwile słabości. I to On mi coś ważnego uświadomił - jeśli tamta kobieta (nie mam tu na myśli nikogo konkretnego, ani też konkretnej sytuacji) przyszła do siłowni (celowo podaję siłownię, bo tam mnie teraz nie spotkacie:-p, tak wiec i ta kobieta to wymysł) stylowo ubrana, z pięknie zrobionymi rzęsami i kubkiem koktajlu własnej roboty, to bardzo prawdopodobne że nie jest mamą, a jeśli jest, to może mieć mamę/teściową/opiekunkę na podorędziu, zawsze gotową do pomocy. Może też nie mieć, ale w zlewie zostawiła stertę brudnych naczyń po zrobieniu tego wypasionego koktajlu, w sypialni rozwalone łóżko i górę śmieci w worku, których nie miała czasu wytransportować do kontenera. Być może rano, na śniadanie, nasypała dzieciom do miski kolorowych płatków, zalewając to zimnym mlekiem, ponieważ chciała mieć czas na to by nałożyć tusz na te rzęsy. Być też może, że wstała dwie godziny przed domownikami, wysprzątała łazienkę, przygotowała omlet dla wszystkich, umalowała się i po zawiezieniu maluchów do przedszkola przyszła na siłownię, a wieczorem padnie ze zmęczenia, nie mając siły nawet pomyśleć, skorzystać z ciszy.
Wszystko to tylko fasada, gra pozorów, te piękne rzęsy, to smothie... Szkoda tylko, że my kobiety się w to bawimy! Zamiast się wspierać, dołujemy na każdym kroku, prześcigając w walce o laur tej najbardziej, najszybciej, najzgrabniej, najczyściej, najlepiej. Ja się powoli z tego wymiksowuję, nie chce mi się już brać udziału w tym udawaniu. Pragnę normalności. Nie zamierzam ukrywać, że mój syn ogląda bajki - to również część dzieciństwa, że dostaje słodycze - wolałabym żeby jadł tylko zdrowe przekąski, ale spójrzmy prawdzie w oczy, czasem to co zabronione smakuje najlepiej. Raz czy dwa razy w tygodniu dzieci mają "dzień brudasa", bo zwyczajnie nie chce nam się bawić w kąpiele. Podłogę w domu myję raz w tygodniu, chyba że mąż włączy wieczorem Mamibota, wymieniwszy wcześniej zbiorniczki - ja tego nie ogarniam... Nie wiem też ile płacimy za prąd, ponieważ z wielką radością oddałam obowiązki związane z rachunkami drugiej połówce, tak jak on oddał mi kwestię planowania zakupów... #ideałówniema Mamy też kilka "przykładnych" zasad, których się trzymamy kurczowo - zero kłótni przy dzieciach i przy innych ludziach, dzieci nie dostają telefonów do zabawy (a nad sobą pracujemy żeby te telefony odkładać przy maluchach w ogóle) i ścielenie łóżek (no dobra łóżka, bo śpimy wszyscy razem, na kupie:) - chyba każdy ma jakieś stałe zasady i cały zbiór wymyślonych na prędce. Te pierwsze, w ograniczonej ilości i "przemawiające do nas samych" porządkują nasz świat, te drugie skutecznie potrafią zburzyć świat innych... Nie da się mieć wszystkiego, zrobić wszystkiego, tak jak nie zażywamy wszystkich tych suplementów, którymi raczy nas BigPharma. Wubieramy...
I tak już na koniec, peace and love dziewczyny - trochę więcej zrozumienia dla siebie i innych, mniej oceniania, odrobina wsparcia. Tylko tyle i aż tyle nam potrzeba.
M.
niedziela, 1 grudnia 2019
Dziewczyna, którą kochałeś - moimi oczami...
Kolejna recenzja... Tak się złożyło
Ale kto mnie zna, ten wie, że ja lubie czytać, staram się na to wygospodarować nieco czasu, codziennie choć kilka stron, żeby nie zwariować i przenieść się jak Sheldon, Ragesh, Leonard i Howard, za pomocą wehikułu (który miał być miniaturą, a okazał się pokaźnych rozmiarów "pojazdem błotnym"), w inny wymiar, z dala od domu, bałaganu, garów itd.
Tym razem "Dziewczyna, którą kochałeś", Jojo Moyes. Moja pierwsza przeczytana tej autorki, co jest kluczową informacją dla dalszej recenzji!
Sporo się słyszy o tej brytyjskiej autorce, wiele kobiet poleca jej książki, jako właśnie takie oderwanie od codzienności. Tworzy podobno proste, wciągające historie, które nie wymagają głębokich przemyśleń. No i ja na to właśnie liczyłam. Na współczesne półromansidło, z dramatem w tle, opowiedziane na tyle ciekawie, by nie chciało się odkładać książki... Tylko tyle i aż tyle. Na moich półkach z książkami już znajdują się dramaty historyczne, reportaże wojenne, trudna literatura faktu i dobrze, bo taką literaturę lubię. Ale gdy chcę odetchnąć, to raczej trzymam się z daleka od tej tematyki - za mocno muszę potem wszystko przepracowywać w swojej głowie, zbyt silnie utożsamiam się z bohaterami, wyczuwam w ich emocje, dochodzę do siebie długo...
Ale kto mnie zna, ten wie, że ja lubie czytać, staram się na to wygospodarować nieco czasu, codziennie choć kilka stron, żeby nie zwariować i przenieść się jak Sheldon, Ragesh, Leonard i Howard, za pomocą wehikułu (który miał być miniaturą, a okazał się pokaźnych rozmiarów "pojazdem błotnym"), w inny wymiar, z dala od domu, bałaganu, garów itd.
Tym razem "Dziewczyna, którą kochałeś", Jojo Moyes. Moja pierwsza przeczytana tej autorki, co jest kluczową informacją dla dalszej recenzji!
Po "Dziewczynę, którą kochałeś" sięgnęłam po raz pierwszy w marcu, w szpitalu, czekając na Jagienkę... No i tak jak skurcze przeszły mi zupełnie, tak i ochota na Moyes też😜 po kilku pierwszych stronach musiałam się zmuszać do dalszego czytania - a to bardzo zły znak. Poza tym, to nie był czas na dramaty wojenne, tęskniłam za Antkiem, także kolejne "zbieranie swojej głowy" nie było mi potrzebne...
Wróciłam do niej po jakichś 6 miesiącach, bo nie lubię zostawiać niedoczytanych książek. I zrozumiałam dlaczego wcześniej mnie nie porwała.
Książkę rozpoczyna retrospekcja do czasów pierwszej wojny światowej, do Francji, malutkiego hoteliku prowadzonego przez dwie siostry, zmagające się z cierpieniami wojny - utratą bliskich, tęsknotą, głodem. Jedna z nich, Sophie, jako żona malarza, przechowuje cenny obraz swojego ukochanego, aż do momentu gdy staje się on kartą przetargową: pomoc dla męża w zamian za dzieło. I chyba tutaj dla mnie następuje kres zainteresowania tą książką - ja na serio wierzyłam, że w grę wejdzie romans Francuzki z niemieckim el kommandante, miałam wręcz na to nadzieje i kibicowałam tym dwojgu, dlatego gdy stało się jasne, że jak zawsze zagalopowałam się w swoich przemyśleniach, a dalsza część opowieści o dziewczynie z obrazu, to jej więzienna podróż - nudnawa i przydługa, zupelnie straciłam serce dla tej powieści.
Ta retrospekcja to jakby jedna z dwóch części składowych fabuły. Druga bowiem to opowieść tu i teraz, historia młodej wdowy, która walczy o portret "dziewczyny którą kochałeś", tejże z hoteliku, jednej z sióstr. W batalii, na przeciw Liv staje mężczyzna, którego poznała nieco wcześniej i który, wydawać by się mogło, pomaga jej otrząsnąć się po stracie męża.
I ja właśnie tego drugiego typu opowieści oczekiwałam sięgając po Jojo Moyes - tu się nie zawiodłam, bo napisana jest fajnym, prostym językiem, ma dosyć zwartką akcję, no i porusza ciekawy (dla mnie zupełnie nowy) temat repatriacji dzieł sztuki, zrabowanych podczas wojen. Jeśli do tego dodamy romans, wielkie nowoczesne miasto i detektywistyczny wątek to już brzmi świetnie...
Niestety to tylko połowa książki. Piszę niestety, bo zupełnie nie przypadła mi do gustu opowieść z czasów wojny. Choć stanowić miała tu tło, być pewnym uzupełnieniem, to zupełnie zdominowała całość. Mimo że poruszająca (tego absolutnie nie ujmuje), to straszliwie rozciągnięta, czasami miałam wręcz wrażenie, że bez pomysłu. I tak, piszę to ja, która "łyka" dosłownie wszystko, co znajdzie o tematyce wojennej.
Jak więc ostatecznie ocenić książkę? Zupełnie nie mam pojęcia. Z całą pewnością nie sięgnę po nią powtórnie, ale to nie oznacza tego, że na tym kończy się moja przygoda z Moyes. Liczę że druga runda będzie na plus dla tej autorki, że się już więcej nie zawiodę. Poza tym dowiedziałam się, że "Dziewczyna którą kochałeś" to część większego cyklu, tak więc będzie możliwość porównania...
W tej chwili, jednak czeka ostatnia część serii politycznej Remigiusza Mroza, druga i kolejne części "Gry o tron" i moje ukochane wojenne "Czerń i purpura", "Kołysanka z Auschwitz" - to nimi zajmę się w pierwszej kolejności, z największą przyjemnością, rzecz jasna.
M.
PS. Zostawię tu jeszcze piękny cytat z książki... "Uważam, że piękno tkwi w oku patrzącego. Kiedy mój mąż mówi mi, że jestem piękna, wierzę w to, bo wiem że dla niego taka jestem." 💓
W tej chwili, jednak czeka ostatnia część serii politycznej Remigiusza Mroza, druga i kolejne części "Gry o tron" i moje ukochane wojenne "Czerń i purpura", "Kołysanka z Auschwitz" - to nimi zajmę się w pierwszej kolejności, z największą przyjemnością, rzecz jasna.
M.
PS. Zostawię tu jeszcze piękny cytat z książki... "Uważam, że piękno tkwi w oku patrzącego. Kiedy mój mąż mówi mi, że jestem piękna, wierzę w to, bo wiem że dla niego taka jestem." 💓
sobota, 23 listopada 2019
List Antosia do Świętego Mikołaja
Kochany Święty Mikołaju!
1. Bigjigs, kręgle drewniane PIRACI
2. Goki, Balansujący delfin
3. Janod, Sardynka łowienie rybek, gra zręcznościowa
4. Mega Creative, Skaczące żabki
Puzzle - to jest świetny sposób na spędzenie wolnego czasu, można układać wielokrotnie jeden zestaw i trudno by się znudził. Antek opanował już właściwie układanki dwu- i trzyelementowe, powolutku wprowadzamy te złożone z dwudziestu, dlatego tylko takie znalazły się w zestawieniu. Tu oczywiście są tylko przykłady, bo gdy obejrzałam ofertę puzzli na Aros.pl dostałam oczopląsu - Psi Patrol, Strażak Sam, Bob Budowniczy - w tylu wersjach... Dobrze że Antoś tego nie widział, bo co chwilę by krzyczał "chcę to!!!" Do tego wszystkiego puzzle sensoryczne, magnetyczne... wybór ogromny.
1. Janod, Puzzle sensoryczne, Wyprawa do zoo (to oczywiście tylko przykład, bo do wyboru jest jeszcze chociażby śliczny obrazek bieguna północnego)
2. Janod, Magnetyczna układanka - no i znów mamy masę układanek do wyboru, ta na tablicy to zwierzęta.
3. CzuCzu, Ale puzzle, Mapa Polski
4. CzuCzu, Duuuże puzzle, Wieś (dla fana życia na gospodarstwie obrazek idealny:-))
Nauka przez zabawę - to m. in. drewniane układanki lewopółkulowe i puzzle, dla mnie absolutny hit odkąd odkryłam dwie firmy Skumaj To i Stuka Puka. Szczerze mówiąc, gdybym mogła wykupiłabym cały ich asortyment! Każda z układanek to masa nauki, nowych informacji i wrażeń - sama bym się tym bawiła! Poniżej tylko przykłady, tak trudno się zdecydować na jeden zestaw...
1. Skumaj To, Zróbmy tu porządek
2. Skumaj To, Kwadraty
3. Skumaj To, Emocje
4. Stuka Puka, Puzzle drewniane czerwony autobus
Książki - hmmm, kto Antka zna ten wie, że zamiłowanie do książek ma po mnie. Gdy przychodzi wieczór zasiada na łóżku i ogląda, ogląda, ogląda... trudno go odciągnąć od tego zajęcia. Dlatego nowe książeczki to zawsze fajny pomysł. Wypisałam tutaj te, których nie mamy, a znajdują się na mojej liście do kupienia... jeżeli jednak wolicie kupować sprawdzone, to tutaj klik jest nasza polecajka.
1. Rok w przedszkolu
2. Pszczoły
3. Krasnoludki, fakty, mity i głupoty
4. Snów kolorowych, placu budowy - zaczynamy powolutku wprowadzać do biblioteczki Antosia książeczki czytane, póki co nie jest w stanie wysiedzieć przy takich zbyt długo, ale od czegoś trzeba zacząć, nie od razu Kraków zbudowano...
Klocki - tu już chyba rozpisywać się nie muszę, świetny sposób na spędzenie czasu z dzieckiem.
1. Lego Duplo - mamy dwa zestawy podstawowe, także każde rozbudowanie będzie świetne... a kilka dni temu moja koleżanka (ciocia Monika) podesłała zdjęcie kulodromu z Duplo właśnie i sobie myślę teraz, że to fajna zabawa konstrukcyjna może być.
2. Klocki drewniane - jak je widzę to od razu w mojej głowie pojawia się jedyne pozytywne wspomnienie przedszkola - budowanie z tychże klocuszków. Lubię to do dziś, Antek też już załapał bakcyla, ale ma tylko piankowe i tamte niestety są mało stabilne.
3. Klocki wafle
Zabawa na dłuższą chwilę - to taka moja obserwacja, nie twierdzę że sprawdzi się to przy każdym trzylatku, ale wiem że jeśli Antek usiądzie przy czymś takim, to ja wypije na spokojnie kawę...
Dziecko szczęśliwe i mama zadowolona:-)
1. Koparka - koniecznie musi być żółta, mieć gąsiennice i wyglądać jak prawdziwa:) - na placu zabaw zawsze świeciły mu się oczy do takich sprzętów
2. Zwierzątka Schleich - mamy już sporą kolekcję zwierząt gospodarskich, czas zacząć kompletować zoo i safari
3. Figurka Strażaka Sama / wóz Strażaka Sama / quad Strażaka Sama - ogólnie ma być sikawka i koniec;)
4. Figurki z pojazdami Psiego Patrolu - tu na tablicy Everest, ale Antoś kocha każdego pieska.
Kiedy ostatni raz Cię widziałem, troszeczkę się Ciebie bałem, obserwowałem Cię i słuchałem tego co mówisz, siedząc na kolanach mamusi. Przerażała mnie Twoja długa broda i ten wór czarny. Ale ten strach to chyba nic złego, nie znaliśmy się przecież zbyt dobrze...
Ale teraz znam Cię już trochę lepiej, mama i tata czytają książeczki i opowiadają mi o Tobie. Mam nadzieję, że nie zmieniłeś się zbyt mocno przez ostatni rok, że nie ściąłeś swojej srebrnej brody i że Cię rozpoznam gdy przyjdziesz do nas w trakcie Wigilii. Bo przyjdziesz prawda? Opowiem Ci wierszyk, znam ich kilka, a najbardziej lubię ten o czarnej krowie. W ogóle lubię krowy, lubię zwierzęta i strasznie chciałbym zobaczyć Twoje renifery!
Mam też kilka innych marzeń, razem z mamą je spisaliśmy. Wiem że dużo dzieci czeka na prezenty, więc będę szczęśliwy jeśli otrzymam choć jedną z tych rzeczy.
Kończę już list, bo muszę mieć oko na swoją młodszą siostrę, która ostatnio strasznie bałagani.
Ubieraj się ciepło na tym biegunie północnym, pozdrów Rudolfa i cały szwadron, i wypocznij przed Gwiazdką...
Przesyłam uściski. Antoś
Taki oto list napisał Antoś, a zapytany o to, co chciałby od Mikołaja dostać odpowiedział "tjaktoj" - jakże by mogło być inaczej...? Ale prawda jest taka, że mimo tego, że on kocha traktory to bawi się nimi dosłownie kilka chwil w ciągu dnia, denerwując się przy tym, że nie może doczepić przyczepy, albo że przewraca mu się w środku ludek, który przecież ma kierować🙆 znacznie dłużej i bardziej kreatywnie bawi się natomiast zwierzątkami Schleich, a zachęcony do wyjęcia pudła z układankami i grami, zaskakuje tym jak wiele rozumie i potrafi... Dlatego uważam, że znacznie lepiej od takich typowych zabawek plastików, rażących oczy jebitnymi kolorami, albo gwałcących uszy melodyjkami, które po jednym uderzeniu o ziemię tracą koła, albo całkiem rozpadają się w rękach, kupić dwu/trzylatkowi coś co go zainspiruje do zabawy i rozwoju... Ja wiem! Nie unikniemy tych paskudnych straganowych sprzętów, bo nimi też dzieci się bawią, ale w przypadku Antka (jak i pewnie innych dzieci) dwa wory wystarczą🙅! Dlatego ich na tej liście nie ma...
Są za to inne całkiem fajne pomysły, które powinny zaciekawić maluchy.
Planszówki - tak... Napisałam planszówki, ale już na etapie ostatniej redakcji tekstu zauważyłam, że planszówka jest tu tylko jedna, za to cudna i dla niej pozostawiam taki, a nie inny opis kategorii.
Podobnie jak było w przypadku listy prezentów dla niemowlaków 6m+ zachowuję kolejność jak przy czytaniu (od góry do dołu, od lewej do prawej).
1. TM Toys, Yeti in my spaghetti
2. Hasbro, Zdmuchnij świeczki
3. Hasbro, Nadęta rybka
4. Djeco, Arktyczna przygoda Little cooperation - tej gry jestem szczególnie ciekawa i nawet jeśli Mikołaj wymyśli coś innego, to ona i tak najdalej w styczniu znajdzie się w naszych rękach...
Gry zręcznościowe - kto w dzieciństwie bawił się taką śmieszną małą wędką, łowiąc rybki, które raz otwierały, a raz zamykały swoje paszcze? Chyba każdy się bawił... te rybki tutaj nie ruszają się, ale są cudne i udowadniają, że zabawki nie muszą ruszać się, grać i piszczeć, żeby były atrakcyjne dla dziecka!
Gry zręcznościowe - kto w dzieciństwie bawił się taką śmieszną małą wędką, łowiąc rybki, które raz otwierały, a raz zamykały swoje paszcze? Chyba każdy się bawił... te rybki tutaj nie ruszają się, ale są cudne i udowadniają, że zabawki nie muszą ruszać się, grać i piszczeć, żeby były atrakcyjne dla dziecka!
1. Bigjigs, kręgle drewniane PIRACI
2. Goki, Balansujący delfin
3. Janod, Sardynka łowienie rybek, gra zręcznościowa
4. Mega Creative, Skaczące żabki
Puzzle - to jest świetny sposób na spędzenie wolnego czasu, można układać wielokrotnie jeden zestaw i trudno by się znudził. Antek opanował już właściwie układanki dwu- i trzyelementowe, powolutku wprowadzamy te złożone z dwudziestu, dlatego tylko takie znalazły się w zestawieniu. Tu oczywiście są tylko przykłady, bo gdy obejrzałam ofertę puzzli na Aros.pl dostałam oczopląsu - Psi Patrol, Strażak Sam, Bob Budowniczy - w tylu wersjach... Dobrze że Antoś tego nie widział, bo co chwilę by krzyczał "chcę to!!!" Do tego wszystkiego puzzle sensoryczne, magnetyczne... wybór ogromny.
1. Janod, Puzzle sensoryczne, Wyprawa do zoo (to oczywiście tylko przykład, bo do wyboru jest jeszcze chociażby śliczny obrazek bieguna północnego)
2. Janod, Magnetyczna układanka - no i znów mamy masę układanek do wyboru, ta na tablicy to zwierzęta.
3. CzuCzu, Ale puzzle, Mapa Polski
4. CzuCzu, Duuuże puzzle, Wieś (dla fana życia na gospodarstwie obrazek idealny:-))
Nauka przez zabawę - to m. in. drewniane układanki lewopółkulowe i puzzle, dla mnie absolutny hit odkąd odkryłam dwie firmy Skumaj To i Stuka Puka. Szczerze mówiąc, gdybym mogła wykupiłabym cały ich asortyment! Każda z układanek to masa nauki, nowych informacji i wrażeń - sama bym się tym bawiła! Poniżej tylko przykłady, tak trudno się zdecydować na jeden zestaw...
1. Skumaj To, Zróbmy tu porządek
2. Skumaj To, Kwadraty
3. Skumaj To, Emocje
4. Stuka Puka, Puzzle drewniane czerwony autobus
Książki - hmmm, kto Antka zna ten wie, że zamiłowanie do książek ma po mnie. Gdy przychodzi wieczór zasiada na łóżku i ogląda, ogląda, ogląda... trudno go odciągnąć od tego zajęcia. Dlatego nowe książeczki to zawsze fajny pomysł. Wypisałam tutaj te, których nie mamy, a znajdują się na mojej liście do kupienia... jeżeli jednak wolicie kupować sprawdzone, to tutaj klik jest nasza polecajka.
1. Rok w przedszkolu
2. Pszczoły
3. Krasnoludki, fakty, mity i głupoty
4. Snów kolorowych, placu budowy - zaczynamy powolutku wprowadzać do biblioteczki Antosia książeczki czytane, póki co nie jest w stanie wysiedzieć przy takich zbyt długo, ale od czegoś trzeba zacząć, nie od razu Kraków zbudowano...
Klocki - tu już chyba rozpisywać się nie muszę, świetny sposób na spędzenie czasu z dzieckiem.
1. Lego Duplo - mamy dwa zestawy podstawowe, także każde rozbudowanie będzie świetne... a kilka dni temu moja koleżanka (ciocia Monika) podesłała zdjęcie kulodromu z Duplo właśnie i sobie myślę teraz, że to fajna zabawa konstrukcyjna może być.
2. Klocki drewniane - jak je widzę to od razu w mojej głowie pojawia się jedyne pozytywne wspomnienie przedszkola - budowanie z tychże klocuszków. Lubię to do dziś, Antek też już załapał bakcyla, ale ma tylko piankowe i tamte niestety są mało stabilne.
3. Klocki wafle
Zabawa na dłuższą chwilę - to taka moja obserwacja, nie twierdzę że sprawdzi się to przy każdym trzylatku, ale wiem że jeśli Antek usiądzie przy czymś takim, to ja wypije na spokojnie kawę...
Dziecko szczęśliwe i mama zadowolona:-)
1. Piasek kinetyczny - celowo nie podaję firmy bo chodzi o pomysł, nie o konkret.
2. Ciastolina Play-Doh - jako pierwszy zestaw kupiliśmy dla Antka dentystę i chyba nie ma dnia, by go nie wyciągał. Kiedy przeszedł mu początkowy szał na wiertarkę z zestawu, spodobało mu się samo lepienie ząbków, robienie odcisków do aparatu - absolutny strzał w dziesiątkę. a jest przecież cała masa zestawów od Play-Doh
3 i 4 - drewniane warzywa, owoce, produkty spożywcze - widziałam takie już w Lidlu, wiem że pojawiły się w Pepco. Antoś lubi spędzać czas w kuchni, z ciastoliny lepi pizzę i robi kanapki na niby, także z któregoś z tych zestawów też by się cieszył.
Kolekcje / zainteresowania - to już jest bardzo indywidualna sprawa, bo jedno dziecko lubi Maszę inne Psi Patrol, jedno uwielbia konie inne zwierzęta na safari... warto podpytać, poobserwować samego obdarowywanego. Tworzone są całe kolekcje figurek z różnych bajek, niestety w nieprzeciętnie wysokich cenach, co mnie jak dotąd skutecznie odstrasza. Wiem, że jeśli kupię Antosiowi figurkę i wóz Marschalla, to za chwilę poprosi o poduszkowiec Zumy. Ale od czego są święta i święty Mikołaj;-)
1. Koparka - koniecznie musi być żółta, mieć gąsiennice i wyglądać jak prawdziwa:) - na placu zabaw zawsze świeciły mu się oczy do takich sprzętów
2. Zwierzątka Schleich - mamy już sporą kolekcję zwierząt gospodarskich, czas zacząć kompletować zoo i safari
3. Figurka Strażaka Sama / wóz Strażaka Sama / quad Strażaka Sama - ogólnie ma być sikawka i koniec;)
4. Figurki z pojazdami Psiego Patrolu - tu na tablicy Everest, ale Antoś kocha każdego pieska.
piątek, 15 listopada 2019
Jagienki list do Świętego Mikołaja...
W ostatnim czasie, w Internecie, na mamowych forach, facebookowych i instagramowych kontach zaroiło się od pytań: "co pod choinkę dla mojego maluszka?", "co kupić pięcioletniemu chrześniakowi od Mikołaja?"... Ba! Nawet ja sama odebrałam kilka takich telefonów z wyraźną prośbą "weź no ty mi powiedz co tej Jagnie kupić, bo w sklepach tyle tych zabawek, nie wiadomo co jej się spodoba!". O matko! Nie wiem! - taka była moja odpowiedź. Jednak, w sumie, powinnam wiedzieć, po pierwsze dlatego, że za chwilę muszę już sama mieć skompletowany wór mikołajowy, a po drugie, by to dziecko faktycznie dostało coś na co warto wydać pieniądze, czym faktycznie się zainteresuje i co sprawi mu frajdę, adekwatnie do jego wieku i możliwości.
Spędziłam więc kilka godzin (z przyssawką z jednej strony i przylepką z drugiej - zrozumieją chyba tylko mamy niemowlaka i dwulatka 🤷👶👦) wieczorem, oglądając katalogi zabawek Smyka, Arosa, Lidla i innych sklepów, w poszukiwaniu prezentów idealnych dla Jagienki - typowego ośmiomiesięcznego dziecka, które już nieszczególnie zainteresowane jest kontrastowymi, szeleszczącymi i pluszowymi słodko pierdzącymi zabawkami, a przy tym z jeszcze bardzo ograniczoną motoryką.
Powstał w ten sposób katalog pomysłów, podzielony na kilka kategorii, pełen propozycji poniżej stu złotych, dostępnych w sklepach z artykułami dla dzieci oraz księgarniach. Bierzcie, korzystajcie, na zdrowie dla tych, którym prezenty spędzają sen z powiek już w listopadzie🙈
JAGIENKI LIST DO ŚWIĘTEGO MIKOŁAJA 🎅🎅🎅🎅🎅🎅🎅🎅🎅🎅🎅🎅🎅🎅🎅
Święty Mikołaju,
Moja mama ciągle powtarza, że na prezenty od Mikołaja trzeba sobie zasłużyć, że Mikołaj ma taką czarodziejską lornetkę🔭, przez którą może zerkać na dzieci czy są grzeczne, No!!! To chyba sobie zasłużyłam c'nie???!!! Daje się mamie wyspać (co prawda na jednym boku, bo przecież jakoś do cyca dostać się muszę, ale śpi mama? śpi!💤💤💤), zjadam grzecznie co mi podadzą (najchętniej owoce, ale i brokuła też zjem, żeby tata włosów nie rwał z głowy, że ja tylko słodkie, jak Antek), śpię raz dziennie i trzymam przy tym mamę, żeby i ona mogła poleżeć (przecież obiad nie 🐇!), zęba mam jednego i umiem siedzieć (tak lepiej widzę brata i pomagam rodzicom go pilnować! - nie, nie kabluję na niego, jeszcze...😂)
Mam sporo marzeń, lista długa, wybierz coś z tego i dam Ci spokój, do następnego roku😎!
Mała, słodka Jagienka 😇
PS. Lista poniżej...
PPS. Mama trochę mi podpowiadała, ona wybierała to co ma mi niby pomóc w odkrywaniu świata, a ja to, co doprowadzi rodziców do szału, jak się włączy w nocy o północy😂
PPPS... Nie licz na wierszyk jak się spotkamy, Antek jest w tym mistrzem, ja mogę pośpiewać: 🎶🎶🎶tatatatattatattttaaaa🎶🎶🎶
Zabawki akcji - w sumie jedyna kategoria, w której pojawiają się zabawki kosztujące powyżej stu złotych. Ruchome, świecące, grające. Powinny przykuć uwagę malucha, zachęcić do zabawy i odkrywania świata.
Zaczynając od góry i dalej tak jak czytamy:
1. Fisher-Price Linkimals Interaktywny Leniwiec
2. B. Toys jeżdżący i świecący ślimak z kuleczkami
2. B. Toys jeżdżący i świecący ślimak z kuleczkami
3. Vtech, migocząca Hula-Kula, zabawka interaktywna (rodzajów tej zabawki jest kilka, nie mam pojęcia czym się różnią, Jagódka twierdzi że wszystkie fajne)
4. Yookidoo, muzyczny ślimak do raczkowania, zabawka interakrywna
Zabawki ćwiczące motorykę małą - sortery, przebijaki i nakładanki. Tutaj ceny są już poniżej stówki, choć warto zerknąć jeszcze na ceneo, bo potrafią się różnić nawet o dwadziescia/trzydziesci złotych w różnych miejscach. Mi się chyba najbardziej spodobał lew nakładanka, jest magnetyczny co ułatwia układanie, bardzo starannie wykonany i ma przeboską grzywę, której tu na obrazku nie widać. Hipopotam wydaje z siebie świetne dźwięki.
Przebijanki natomiast znalazły się tu z polecenia innych mam, choć ja mam wizję tego jak Antoś tymi młoteczkami naparza siostrę...
I znowu od lewej, od góry:
1. Tooky Toy, Balansujące misie
2. Viga, Przebijanka skacząc zwierzątka
3. Dumel Discovery Ciasteczkowy Hipcio
4. Fisher-Prise Garnuszek na klocuszek sorter
5. Magnetyczna układanka Lew Edzio, Trudi by Sevi
6. Playtive Junior układanka drewniana, Krokodyl
Klocki - klocków nigdy dość... Nigdy!
Jagna do niedawna interesowała się klockami, tylko w temacie wkładania ich do dzioba, ale od kilku tygodni, obserwując uważnie brata, chętnie przygląda się na budowle, bierze w swoje małe rączki i zwykle psuje to co jej ułożymy, ale to taki etap... Z czasem sama zechce coś stworzyć.
Od lewej, kolejno:
1. Canpol Babie, miękkie klocki sensoryczne - tu klocki przykładowe, jednak znaleźć można sensoryczne klocuszki różnych firm, o różnym kształcie i fakturze
2. Mega Bloks - po raz kolejny zdjęcie jest tylko poglądowe, bo zestawów Mogą Bloksów jest dużo. My w domu mamy taki do składania sylwetek zwierząt i wieży cyferkowej. Ale łącząc te zestawy można stworzyć fajne budowle, dlatego sprawdzą się raczej każde.
3. BamBam klocki piankowe - mamy w domu jeden taki zestaw, ale liczę że kiedyś dzieciaki usiądą do tych klocków razem, co będzie oznaczało wojnę, bo tych klocków zawsze brakuje!
Książeczki - to są serie jakie wypatrzyłam już dawno temu, oglądałam je w księgarni, ale Antoś szybko wyrósł z takich książeczek dla maluszka i te pozycje pozostały gdzieś w sferze "do kupienia" (noooo, oprócz CzuCzu, te akurat mamy i Jaga obraca je w swoich rączkach niemal codziennie), natomiast Jagienka dopiero wchodzi w etap zainteresowania książeczkami i to idealny czas na nie wszystkie.
Nie będę spisywała kolejno serii tych książeczek, bo jakie one są każdy widzi. Wystarczy wpisać w wyszukiwarkę tytuł, by obejrzeć sobie ze dokładnie i porównać pozostałe z serii.
sobota, 12 października 2019
Nasi książkowi ulubieńcy, czyli pięć pozycji, bez których wieczorne czytanie/opowiadanie by się nie odbyło....
Od jakiegoś czasu, w planach miałam spisanie/ułożenie naszej listy pięciu ulubionych pozycji książkowych dla dzieci w wieku mojego Antosia. Pozycji nie byle jakich, wertowanych u nas bez przerwy, codziennie i wędrujących od salonu, przez sypialnię, aż po łazienkę, bo przy dłuższych posiedzeniach czasem się nudzi. Pozycji jednak charakterystycznych, jeśli zastanowić się nad tym szerzej to właściwie w jednym typie - wszystkie bowiem twardostronicowe, zawierają minimum słów przy maksimum przekazu (oprócz tych pod numerem pięć, ale to już wyjaśnię później!). Próżno w nich szukać treści do poczytania, ponieważ służą one w głównej mierze do oglądania i mają być zaczątkiem do rozmowy z dzieckiem. Zmuszają by pochylić się nad każdym rysunkiem i z początku opowiadać, opowiadać, opowiadać, z czasem odpowiadać na pytania i samemu je zadawać, poszerzać słownictwo malucha, zachęcać go do mówienia, na końcu natomiast zamienić się w słuchacza opowieści, które skomponuje samodzielnie nasze dziecko. My powolutku zbliżamy się ku temu trzeciemu etapowi. Antoś zaczyna mówić pełnymi zdaniami. Chętnie włącza się w opowiadanie o tym, co widzi na obrazkach. Z fascynacją odkrywa kolejne szczegóły, dopytując bez przerwy co to? a po co? kto to? Pokazuje paluszkiem, wyszukuje elementy, próbuje opisywać tak jak robię to ja. A "robię to" już bardzo długo. Pierwsze tego typu książeczki zawitały u nas po pierwszych urodzinach Antoniego i ten księgozbiór stale się poszerza, ponieważ widzimy w tym naszym wspólnym oglądaniu książeczek same plusy.
No dobrze, dosyć słów wstępu (który miał być krótki, a rozwlókl się straszliwie), oto nasze pozycje czytadła/opowiadacze, dla dwulatków i nie tylko.
1. Seria "Rok ..." - my mamy dwie "Rok na wsi" i "Rok w lesie" - umieściłam je na pierwszym miejscu, bo to te najbardziej ukochane przez Antosia. Jak nazwa wskazuje pokazują życie lasu i życie wsi na przestrzeni całego roku, miesiąc po miesiącu. Tak więc w lutym mamy zaspy śniegu i głodne zwierzęta, w kwietniu budzącą się do życia przyrodę, wiosenne porządki, gody, w lipcu żniwa i wychowywanie młodych mieszkańców lasu, a w listopadzie wczesny zmrok i ostatnie przygotowania do zimy! O ile w tym momencie bawimy się i rozmawiamy na temat każdego z obrazków osobno, poznajemy zwierzęta, gospodarstwo, tak już na horyzoncie pojawia się kwestia rozmowy o porach roku, czasie, charakterystycznych zmianach w przyrodzie na przestrzeni roku. Możliwości i zaczynków do rozmowy tu mnóstwo, a granicą jest nasza wyobraźnia. Zdecydowanie polecam! Sama natomiast do swojego koszyka w @aros dodałam już "Rok na targu" (no bo przecież trzeba poznać miejsce pracy dziadziusia) i "Rok w przedszkolu", żeby powolutku przygotować Antka do tego, że za rok przyjdzie mu się rozstać z mamą i do przedszkola pójść.
2. Pucio - tego kawalera chyba nie muszę nikomu przedstawiać! Powstała całą seria książeczek z tym uroczym bohaterem, w planach są podobno następne. I fajnie, bo tutaj oczy malucha nieco odpoczną. Książka nie jest "przeładowana" obrazkami (jak w przypadku opisanych wyżej), skupia się na ogóle - jeśli obrazek z przedszkola to mamy misia, lalkę, klocki, auta, piłki i kredki, resztę można już dopowiedzieć samemu, do czego z resztą zachęcają autorzy. Obok obrazków znajdują się bowiem krótkie czytanki, będące wskazówką co do tego jak mówić, o czym mówić, na czym się skupić... A jeśli już znudzi nam się oglądanie i opowiadanie można pobawić się układankami z Puciem, które od jakiegoś czasu są dostępne w sklepach. Dla dzieci mogą być fajną zabawą, a dla nas rodziców możliwością sprawdzenia, czy dziecko opanowało dany zakres słownictwa.
3. Opowiem Ci mamo - u nas z tej serii pojawiła się Opowiem Ci Mamo, co robią samoloty. Tą książkę wypatrzyłam gdzieś w czeluściach Instagrama, w oko wpadły mi cudne obrazki i uznałam, że to może być fajna odskocznia od książeczek przedstawiających świat, takim jaki on jest. Tutaj pracuje wyobraźnia! Głównym bohaterem jest Wilga, która oprowadza nas po swoim świecie, takim jakby równoległym do naszego, gdzie samoloty wiodą prym - zbierają miód z pasieki, reperują inne maszyny, przechodzą szkolenia wojskowe, urządzają pikniki... Cudnie to wszystko wymyślone, namalowane jeszcze piękniej i niesamowicie ciekawe! Książka pozwala poruszyć ogrom ważnych tematów - ukazuje różnorodne emocje wymalowane na "twarzach"? "dziobach"? bohaterów, wylicza masę zawodów jakimi trudnią się ludzie i przybliża czym też oni się w tej pracy zajmują, zahacza niepostrzeżenie również o trudny temat upływającego czasu i zmian na jego przestrzeni! Taka skarbnica wiedzy, bym ośmieliła się powiedzieć, przedstawiona w najbardziej zachęcający dla chłopców (fanów motoryzacji) sposób. Z tej serii kupimy jeszcze Opowiem Ci Mamo, co robią koty, ponieważ mój synek przechodzi ostatnio "kocią fazę" - odkąd w domu babci pojawił się kot, zainteresowanie tymi czworonogami przekracza najwyższy poziom.
4. "Ulica Czeresniowa", czyli historia o jednej ulicy, gdzieś w niewielkim miasteczku, biegnącej od samych przedmieści aż po park, wzdłóż najważniejszych punktów - ryneczku, stacji kolejowej, domu kultury, gospodarstwa agroturystycznego. Historia tych samych ludzi, mieszkańców, wiodących swoje życie gdzieś tam, w tym zgiełku, na przestrzeni roku, ponieważ każda z czterech części przedstawia inny czas. Mamy wiosnę, lato, jesień i zimę, z charakterystycznymi dla danej pory elementami. Każda opowiada nieco inną fabułę, choć odnaleźć też można powiązania, jak choćby budowa przedszkola, rosnąca na kartach kolejnych części. Książki naszpikowane są wręcz przekazem, pełno w nich szczegółów, tak by za każdym razem móc odkryć coś nowego. Dziś na przykład śledziliśmy z Antkiem trasę spaceru dwóch kotów, poprzednio natomiast próbowaliśmy dociec, kto wyrzucił na chodnik skórkę banana, na której poślizgnął się biegacz - fajne to o tyle, że za każdym razem ogląda się od początku, skupiając na czym innym i pozwalając wypłynąć nieco innym tematom. Moje dziecko uwielbia tą różnorodność i chętnie sięga po serię Czereśniową, tyle tylko, że ja jakoś nie potrafię przekonać się do jej strony wizualnej. Rażą mnie te ilustracje, nie podobają mi się i już... Choć słyszałam opinie pełne zachwytu nad stroną graficzną. To trochę jak z książkami Kicia Kocia, albo Myszką Miki na ubraniach - albo się to kocha, albo nie. Ja nie kocham, ani Disney'a na koszulkach, ani tego paskudnego i czasem przerażającego kota, tak jak nie polubię rysunku w serii o ulicy Czereśniowej. Czy to oznacza, że książki czeka ostracyzm z mojej strony? Nie, bo Antoś je lubi i nie będę odbierała mu przyjemności z ich przeglądania, aczkolwiek raczej poprzestaniemy na dwóch częściach serii...
5. Pozycja ostatnia, piąta. Na etapie planowania tego posta pod tym numerem wpisana była seria Jano i Wito, ale ostatecznie przygody tych dwóch chłopców przegrywają z zamiłowaniem Antosia do książeczek spod znaku Historyjki dla maluszka i Historyjki o pojazdach. Obie wydawnictwa Aksjomat, obie w niewielkim formacie, obie serie odbiegające od moich poprzednich typów. To nie są już przepastne i ciężkie księgi lecz leciutkie i wygodne dla małych rączek pozycje, za co ode mnie otrzymują ogromny plus do tej piątki. W związku z tym, że Antek upomina się o książki zawsze i wszędzie, lubię je mieć pod ręką, a te mieszczą się w torebce, tak wiec jeżdżą z nami wszędzie. Fajnie też, że jest ich spory wybór - fani koperek ucieszą się z historyjki Roberta i jego sprzętu, zapaleni traktorzysci (jak mój synio) mogą podpatrzeć czym też ich ukochany ciągnik zajmuje się na codzień, inni poobserwują natomiast życie zwierząt w gospodarstwie - konika, kaczki, krowy czy owieczki. Całość ładnie zilustrowana, nie przeładowana, aczkolwiek dość szczegółowa, by móc poopowiadać po swojemu. Każda z historyjek zawiera też ciekawy, krótki tekst w formie wierszowanej lub też nie, jednak bez względu na formę zapadający w pamięć. Te o zwierzętach dodatkowo przemycają morał, który pozwala na obszerniejszą rozmowę z maluchem o tym co wolno, a czego nie, o strachu, odwadze, radości i innych emocjach.
Te książeczki niedługo odziedziczy po starszym bracie Jagienka, już też się nimi interesuje i chętnie podgląda nad czym tak ślęczy Antoś. A ja jej z wielką przyjemnością dokupię te których z serii o zwierzętach nie mamy, bo są naprawdę wartościowe.
Ta książkową lista, to lista mocno subiektywna, to taka nasza lista, która jednym może coś podpowiedzieć, a innym nie przyda się wcale. No ale przecież dzieci są różne i jedne kochają czytanie inne wolą opowiadanie, jedne wierszyki, a drugie powieści. Ważne by je oswajać z książką od najmłodszych lat, żeby za dziesięć lat nie musieć licytowac się z młodym człowiekiem o to, by przeczytał dziś jeszcze jeden rozdział lektury, bo przecież inaczej nie wyrobi się w określonym czasie.
Ja lubię polecenia innych mam młodych czytelników, wiele informacji z nich czerpię, wiele inspiracji, także mam mimo wszystko nadzieję, że jednak komuś ta lista się przyda☺
M.
Ja lubię polecenia innych mam młodych czytelników, wiele informacji z nich czerpię, wiele inspiracji, także mam mimo wszystko nadzieję, że jednak komuś ta lista się przyda☺
M.
piątek, 14 czerwca 2019
O trudnych sztukach wyboru i kompromisu...
Na początku była Jagienka, to imię przyszło do nas samo, bez zbędnych dyskusji, z zaskoczenia! Siedzieliśmy sobie bowiem przed komputerem, w początkach pierwszej ciąży, przeglądając od niechcenia internet, aż natrafilismy na pewien filmik przedstawiający jakby mit/legendę o czarownicy, która miała na imię Jaga. Fabuły nie przytoczę, bo nie ona nas urzekła. Spodobał nam się sposób przedstawienia opowieści, kolory, sama aktorką grająca główną bohaterkę. I tak niemal w tym samym momencie pomyśleliśmy o tym samym! -a może by tak Jaga? Jagna? Jagienka? Tak! To imię godne naszego pierwszego potomka! Nietypowe, ciekawe, piękne! Skoro się zgodzilismy ze sobą, to sprawę zamknelismy: "imię mamy, obojgu się podoba to tematu nie ma co drążyć!" Ale ale... kilka tygodni później okazało się, że jednak musimy swoje plany nieco skorygować! Mężczyzna, którego trzej bracia mają same córki (kolejno zaczynając od najstarszego 3, 2 i wtedy jeszcze trzy, a dziś już cztery) spodziewał się bowiem synka! Przemiłe zaskoczenie i przeogromny problem z wyborem imienia! Na początku polubownie próbowaliśmy załatwić sprawę, znaleźć nić porozumienia. Proponowałam ja, proponował On, no i niby się ze sobą zgadzaliśmy, ale nigdy tak z pełnym przekonaniem. Zawsze było jakieś ale. W końcu stanęło na Zenusiu. Jarosław zawsze śmieje się ze mnie, że Martyniuk Zenon to mój ulubiony wokalista, ja natomiast nie zaprzeczam😉, tak wiec ten wybór nie byłby głupi (wiele osób przecież nadaje imiona dzieciom wzorując się na swoich idolach). Rodzina kręciła głową, że dziecko krzywdzimy, że jak to tak, tyle imion ładnych chłopięcych, a my się Zenka uczepiliśmy. O dziwo nie mniej zawiedzeni byli potem, gdy już docelowe imię się znalazło, no bo przecież już się wszyscy przyzwyczaili do Zenusia, ten maluszek na zdjęciach usg nawet im na Zenusia wyglądał... Michał, mój brat, stwierdził nawet, że dla niego siostrzeniec już Zenusiem zostanie i on go tak właśnie nazywał będzie! Swoją drogą, patrzę teraz na śpiącego Antosia i ni chusteczki na Zenka to on nie wygląda, może jakby miał na buzi swój charakterystyczny psotny uśmieszek, ale nie nie nie...
Nic dziwnego że wszyscy przywykli do pierwszej ksywki naszego syna, bo nasza małżeńska batalia o imię dla pierworodnego trwała dobrych kilka miesięcy! Ja marzyłam o Stasiu - Staszek brzmi tak ładnie - ale szef naopowiadał Jarkowi, że to w polskiej tradycji imię przeklęte, przez to że jakiś król (czy ktoś inny, nie mniej ważny) zamordował swojego brata, za co została nałożona na Stanisława klątwa... Bla bla bla, nie wsłuchiwałam się w ten historyczny bełkot, mi się Stasiu podobało. Podobało mi się także Ignaś, tu Jarek zbytnio nie dyskutował, stwierdził tylko: "nie i koniec...", a mi zabrakło samozaparcia w walce... Nikodem - imię cudne - ale mi zgrzytało z nazwiskiem Marchwicki. Zlewałoby się wymowie... Jarek upierał się przy Gabrysiu, długo ze mną dyskutował, przekonywał, ale mi się nie podobało. No dobra, może ono i ładne, ale tak kiepsko mi się kojarzyło... Poza tym, o ile mały Gabryś brzmi fajnie, o tyle dorosłego Gabriela, nawet nie wiem jak akcentować. Nie dogadaliśmy się, nie byliśmy w stanie przekonać drugiej połówki do swoich typów więc wymyśliliśmy taką grę: dajemy sobie 10 minut, na kartkach spisujemy imiona które nam się podobają, po czym wymieniamy się listami i robimy selekcję będąc nieco bardziej wyrozumiałym niż do tej pory... Nie wiem na co myśmy liczyli! Żadne z wymienionych imion się nie powtórzyło! ŻADNE!!! Ja dodałam sobie Grzesia, Czarka, Jarek kilka swoich, dla mnie nie do przyjęcia i tyle. Utknęliśmy w martwym punkcie, powoli godząc się, że Zenuś pozostanie Zenkiem.
Aż w końcu przyszła Wielkanoc 2017 roku, zmęczona ciągłym siedzeniem przy stole, położyłam się w ciszy, w dawnym pokoju, w domu rodziców. Maluszek w brzuchu od razu wyczuł dogodniejszą pozycję i zaczął wariować. Wtedy po raz pierwszy kopniaka poczuł Jarosław. Wzruszył się, bo jak dotąd nasz synio raczej uspokajał się, gdy tata próbował nawiązać z nim kontakt, a tu taka niespodzianka. Wtedy też Jarek zaproponował Antosia, na co w sumie przestałam bez zastanowienia. Choć nie byłam do końca przekonana, bo wręcz zawsze to imię mi się nie podobało, to z każdym dniem i z każdą myślą nazbierało dla mnie "cieplejszych tonów".
No i już tak zostało! Antoni pozostał Antonim, Antosiem, Tosieńkiem... Tak wiele ładnych zdrobnień, a pełne imię brzmi dostojnie, poważnie, pięknie. Tak jak Jagna - silna, stanowcza i Jagienka, Jagusia, Jadzia (tak wiem, nie jest to zdrobnienie imienia Jagna, ale Tosieńkowi najprościej w ten sposób nazywać siostrę, także nie oponujemy) - słodko, dziewczęco, nadzwyczajnie!
💗 Antoni i Jagna - dwa imiona opisujące cały mój świat 💗
piątek, 22 lutego 2019
Moje/nasze przeżycia związane z odstawieniem od piersi - odrobina pozytywnych emocji dla tych, którzy są przed...
- Czy ja na pewno tego chce? - Czy tego chce Tosiu? - Czy jesteśmy na to gotowi, i ja, i on? - Jak ja go teraz uśpię? - Jak sobie poradzę? - Jak on to zniesie? - Czy nie wyrządzę mu tym krzywdy? - Czy nie będzie głodny? - Czy jego hemoglobina nie poleci na łeb na szyję? - Czy podać mu mm, a jeśli nie to co? - takie pytania zadawałam sobie ja, dobry miesiąc, zanim podjęłam decyzję o odstawieniu Antosia od piersi.
- Jeszcze karmisz? - A nie brakuje niczego maleństwu w brzuchu? - A Tosiu nie jest za duży na cyca? - A nie lepiej dać butelkę? - A jak ty dasz radę z dwójką? - A czemu robisz z niego dzidzię? - A jak odstawisz za rok? - takie pytania od "życzliwych" słyszałam w zasadzie bez przerwy odkąd Tosiu skończył pół roku, zanim zaszłam w drugą ciążę i już po, ale wtedy ze zdwojoną siłą...
Czy te wszystkie pytania wpłynęły jakkolwiek na moją decyzję o odstawieniu Antosia od piersi? Moje własne, stawiane sobie co wieczór, jak najbardziej. Te od innych nawet w najmniejszym stopniu, choć jeśli weźmiemy pod uwagę moje mordercze zapędy wobec tychże życzliwych i moją chęć udowodnienia światu, że nie popełniam zbrodni karmiąc roczniaka i będąc w ciąży, to może one przedłużyły czas karmienia...
Bo tak! Po latach tkwienia w przekonaniu, że cycki są moje i tylko moje, i ja żadnych ssaków karmiła nie będę; oraz po roku wspaniałej relacji mama - syn, wypracowanej długimi godzinami wiszenia na tychże cyckach, doszłam do przeświadczenia, w pełni świadomie, że kp jest dla mnie, jest dla nas... Jest czymś wspaniałym i tak bardzo wartościowym, że nie chcę go przerywać! Nie teraz, nie w tym momencie i już na pewno nie z powodu drugiej ciąży. Od jakiegoś czasu roił się w mojej głowie nawet plan tandemu! I był to plan idealny: bo to i siarę tak zdrową Tosiu by dostał dwa razy, i ewentualnych problemów z laktacją bym uniknęła (a tyle się o tym teraz słyszy), i więź rodzeństwa inna, i to odstawienie by nie było narazie konieczne... Same plusy!
Tylko że, to wszystko nie jest tak proste. Gdyby jeszcze fachowe wsparcie i wiedza płynęła gdzieś z góry, byłoby lżej, a tu? Wizyta pierwsza ciążowa u lekarza, na której słyszysz "Odstawić jak najszybciej, odstawić!", "Usg piersi nie można podczas karmienia, a w ciąży zrobić należy", "zagrożenie dla małego człowieka w brzuchu!" Słowem, na takiej wizycie usłyszysz wszystko, oprócz słów wsparcia! Gdy do tego dodasz jeszcze trucie mądrej gawiedzi, która jak się okazuje raptem, jest znawcą kobiecej fizjologii, mechanizmów laktacyjnych i położnictwa, wszystko w jednym, nawet najmisterniej uknuty plan o długiej drodze mlecznej zaczyna się chwiać! Choć jakiś czas temu, tego bym nie powiedziała, to teraz dziękuję Panu Bogu, że już wcześniej zetknęłam się z niską świadomością lekarzy i środowiska. Było mi dzięki temu łatwiej iść własną drogą! Nie zawierzyłam tak na słowo temu co mówili wszyscy wokół, lecz sama szukałam odpowiedzi! Szukałam jej u źródła, czyli innych mam, które karmiły będąc już w ciąży i karmiły dwoje brzdąców! Jak się okazuje jest ich całkiem sporo i są na wyciągnięcie ręki! Media społecznościowe mają niezwykłą moc jednoczenia😉 każda z nich przechodziła przez to samo co ja, zadawała sobie identyczne pytania i dochodziła do podobnych wniosków! A no takich prostych, jak chociażby ten, że gdyby karmienie starszaka mogło znacząco wpłynąć na rozwój ciąży, to matka natura nigdy nie pozwoliłaby na zapłodnienie w okresie laktacji! No i do tych nieco bardziej skomplikowanych, że wiedza medyczna, wiedzą medyczną, a lekarze lekarzami - jedni chętnie się dokształcają, inni mają to w nosie, jedni ślepo ufają koncernom, inni zwracają się ku doświadczeniu. Niestety wnioski potrafią być też porażające - trzeba szukać lekarza pro kp lub skrupulatnie na wizytach ukrywać karmienie, wśród znajomych zaś nie obnosić się z wizją tandemu... Spuśćmy na to zasłonę milczenia!
Ja nie ukrywałam, ani przed lekarzem, ani przed bliskimi, za co obrywałam po uszach! Tak jest i koniec! Mój i Antosia komfort psychiczny był ważniejszy, aniżeli stare, utarte przekonania położnej albo teściowej! Nam było dobrze, ciąża rozwijała się dobrze, więc nie zamierzałam nic zmieniać! Nie zamierzałam choć zaczynało być pod górkę - mleka jakby ubyło, no i pojawił się ból przy karmieniu! Co ja mówię ból! To był ból z gatunku hard, level master, czy kto jak tam nazwie! Wrażliwe brodawki w zetknięciu z wychodzącymi ząbkami, to nic przyjemnego... No ale nadal była ta bliskość, ona mi wynagradzała wszystko, nawet te pobudki co pół godziny w nocy, bo "mama cici", bo a nóż coś jeszcze poleci! No i ten uśmiech, ukojenie na twarzy dziecka, bezcenne, warte każdego przeżycia!
Co więc się stało, że jednak skończyliśmy karmienie? Ból spojenia! Tak, tak! Nie ból cycków, nie parcie rodziny, a ból rozchodzącego się spojenia! W poprzedniej ciąży pojawił się pod koniec, ale skuteczną pomoc przynosił mój "kochanek" - poduszka rogal, z którą spałam i która w nocy najczęściej lądowała między mną i Jarosławem, dzięki czemu otrzymała taki, a nie inny przydomek. Tym razem poczułam go już około 15 tygodnia, w nocy, gdy Tosiu po raz setny przystawiał się do piersi, albo może od dwóch godzin "ciągnął na sucho". Poczułam go, bo nie miałam jak się ruszyć, kolejna godzina w tej samej pozycji była nie do wytrzymania! Chciało mi się wyć w nocy, a rano to już nie powiem co mi się chciało, gdy trzeba było nadążyć za dzieckiem, a każdy krok był wyzwaniem! Chodziłam jak inwalida i główkowałam bez przerwy co zrobić! Na krótko, pomocną dłoń podała mi rehabilitacja, a właściwie jej cudowny wynalazek - tejpy! Otaśmowana czułam się niebo lepiej, ale to nie jest rozwiązanie na całą ciążę - brzuszek rośnie, spojenie rozchodzi się powolutku i nie ma bata, by to co pomagało miesiąc temu, było tak samo skuteczne za dwa czy trzy!
No i właśnie, ból wrócił - w listopadzie, około 25 tc. Wahałam się z tydzień, główkowałam, polemizowałam sama ze sobą, wypisałam sobie nawet za i przeciw (tych drugich rzecz jasna było znacznie więcej), zaczęłam się nawet obwiniać, że słaba jestem, że powinnam dać radę... przeżywałam to strasznie jednym słowem, ąż do całej sprawy wkroczył, bez pardonu Jarosław. To on zadecydował, on postawił kropkę nad i, on przeciął wszystkie moje dywagacje! - wytrzymaj ból jeszcze kilka dni, oswój się z tą myślą, przepracuj sobie co trzeba w głowie, a jak będę odbierał nadgodziny wspólnie odstawimy cyca - tak powiedział i już mi nie pozostawił wyboru. Za to mu jestem dziś - po dwóch miesiącach - przeogromnie wdzięczna. Sama raczej bym nie podjęła tej trudnej decyzji i pewnie do dziś, umierałabym każdej nocy.
Czy byłam gotowa na ten krok? Ja z całą pewnością nie, ale czasem trzeba wyjść ze sfery komfortu psychicznego by odzyskać komfort fizyczny. Trzeba pozwolić sobie na słabość, popłakać w poduszkę, rzucić mięsem albo wysprzątać cale mieszkanie (serio, niektórzy w nerwach dostają przypływu sił - moja mama np.), żeby zyskać nową jakość... u mnie tak było! Najpierw niedowierzanie - "nieeee, luzik, do wolnego jeszcze mu się odechce walki z Antonim", potem szok "kurczę on mówił poważnie", żeby na koniec, trzy wieczory z rzędu ryczeć jak opętana, że to się dzieje i czasu nie cofnę!
Bo to fakt, czasu się nie cofnie - od pierwszego wolnego wieczoru Jarka, Antoś zaczął zasypiać z Tatą, już bez piersi, nie otrzymywał jej też w nocy ani przed drzemką. Koniec, koniec i kropka. Niezmienny oczywiście pozostawał rytuał wieczorny - kąpiel, kolacja, mycie ząbków, oglądanie książeczek (to akurat się mocno wydłużyło) i przytulanie. Wszystko to jednak bez cyca. Nie mówię, że było różowo od samego początku. Bo był, i bunt, i płacz, i nerwy. Pierwsze usypiania trwały po kilkadziesiąt minut - w tym czasie płakał Antoś i płakałam ja za ścianą, nie mogąc znieść jego żalu. Potem płakałam już tylko ja, bo jak to? Tata uśpił, a ja nie byłam potrzebna mojemu dziecku? Oprócz tego, gdzieś w środku, pojawił się ogromny lęk - no bo dziś, jutro, jest w domu Tata, on uśpi, on utuli do drzemki... ale za chwilę Tata wróci do pracy, my zostaniemy na placu boju we dwoje i wtedy się zacznie. Na to też znalazło się rozwiązanie. Po dwóch dniach od odstawienia w usypianiu zaczęłam towarzyszyć i ja - w bluzce pod szyję, by Antka nie kusiło, ale już byłam blisko, na wyciągnięcie ręki, na przytulenie. Z dnia na dzień zaczynaliśmy zmieniać proporcje, tak bym ja swobodnie nabrała pewności siebie w nowej roli i sytuacji, mając w każdej chwili podporę i by Tosiu przyzwyczaił się do nowego sposobu zasypiania, w jak najbardziej komfortowy sposób. W końcu Jarek wrócił do pracy, zniknął wiec siłą rzeczy z chwil usypiania, a my sobie poradziliśmy.
Ja się nie złamałam, a Antkowi nie zawalił się świat. Wręcz przeciwnie! Obojgu nam wyszło to na dobre! W pierwszej kolejności poprawił się komfort mojego snu i komfort fizyczny - ból spojenia przestał być tak dojmujący, tejpy znowu potrafiły załagodzić go na tyle, bym bez przeszkód mogła zajmować się dzieckiem i domem - piszę świadomie w czasie przeszłym, bowiem dziś jestem już w 36 tc i najzwyczajniej w świecie bywa ciężko... Nie mogę też powiedzieć, że syn przesypia pięknie całe noce, bo bym skłamała! po odstawieniu od piersi budził i budzi się kilka razy w nocy, ale zwykle po to by napić się wody lub na "szy", co w jego języku oznacza szyjkę, czyli przytulanie. Ja zaś w pozostałym czasie mogę spać jak dusza zapragnie, wykorzystując nawet kochanka, o czym wcześniej mogłam pomarzyć tylko. Antoni natomiast stał się wielkim żarłokiem, ma dużo większy apetyt, co zaskoczyło nas nieco, bowiem od około 18 tc karmiłam Tosia z przekonaniem, że robię to niemal "na sucho", że pokarmu mam tyle co kot napłakał, a jego meldowanie się do piersi to raczej potrzeba psychicznej bliskości aniżeli zaspokajanie głodu. A tu Zonk! W porze obiadowej zaczęły wchodzić podwójne porcje, podwieczorek okazywał się musem, a kolacja? -Mamo? żartujesz? że tylko jeden jogurcik! Obyło się też bez mleka modyfikowanego, które skutecznie wybiła mi z głowy Pani hematolog - nareszcie sensowny lekarz- która powiedziała jasno! Mm, może i są super przebadane i z super składem, ale tylko te początkowe, a Antoś to już poważny półtoraroczniak i jemu byle co nie jest potrzebne! Że lepiej podać mleko, mleczne przetwory, białko w przeróżnej postaci, nie cofając się już w rozwoju, bawiąc w butelki, bidony itd. No i zaufaliśmy! Dziś wiemy, że zrobiliśmy dobrze, bo anemia to już etap zamknięty, a dziecko rozwija się doskonale.
No i na koniec jeszcze jeden smaczek - cycoholizm Antkowi nie przeszedł, dziś jednak objawia się inaczej - Antoś lubi asystować mi podczas ubierania się i z dumą podaje mi "cici" - biustonosz znaczy się, gdy kąpie się razem ze mną uśmiecha się do cici (piersi), lubi się do nich przytulać i dotykać, pakując łapki pod bluzkę. Wydaje mi się to dość nieszkodliwą pozostałością po tak długim czasie karmienia i budowania bliskości, zdziwiłabym się wręcz, jeśli nie zostałoby w jego główce po tym okresie nic. A przecież to był niezwykle ważny czas dla nas obojga. Bliskość jakiej oboje doświadczyliśmy nas zbudowała - mnie na nowo, Antosia na długie lata. To w nas zostanie 💓💓
- Jeszcze karmisz? - A nie brakuje niczego maleństwu w brzuchu? - A Tosiu nie jest za duży na cyca? - A nie lepiej dać butelkę? - A jak ty dasz radę z dwójką? - A czemu robisz z niego dzidzię? - A jak odstawisz za rok? - takie pytania od "życzliwych" słyszałam w zasadzie bez przerwy odkąd Tosiu skończył pół roku, zanim zaszłam w drugą ciążę i już po, ale wtedy ze zdwojoną siłą...
Czy te wszystkie pytania wpłynęły jakkolwiek na moją decyzję o odstawieniu Antosia od piersi? Moje własne, stawiane sobie co wieczór, jak najbardziej. Te od innych nawet w najmniejszym stopniu, choć jeśli weźmiemy pod uwagę moje mordercze zapędy wobec tychże życzliwych i moją chęć udowodnienia światu, że nie popełniam zbrodni karmiąc roczniaka i będąc w ciąży, to może one przedłużyły czas karmienia...
Bo tak! Po latach tkwienia w przekonaniu, że cycki są moje i tylko moje, i ja żadnych ssaków karmiła nie będę; oraz po roku wspaniałej relacji mama - syn, wypracowanej długimi godzinami wiszenia na tychże cyckach, doszłam do przeświadczenia, w pełni świadomie, że kp jest dla mnie, jest dla nas... Jest czymś wspaniałym i tak bardzo wartościowym, że nie chcę go przerywać! Nie teraz, nie w tym momencie i już na pewno nie z powodu drugiej ciąży. Od jakiegoś czasu roił się w mojej głowie nawet plan tandemu! I był to plan idealny: bo to i siarę tak zdrową Tosiu by dostał dwa razy, i ewentualnych problemów z laktacją bym uniknęła (a tyle się o tym teraz słyszy), i więź rodzeństwa inna, i to odstawienie by nie było narazie konieczne... Same plusy!
Tylko że, to wszystko nie jest tak proste. Gdyby jeszcze fachowe wsparcie i wiedza płynęła gdzieś z góry, byłoby lżej, a tu? Wizyta pierwsza ciążowa u lekarza, na której słyszysz "Odstawić jak najszybciej, odstawić!", "Usg piersi nie można podczas karmienia, a w ciąży zrobić należy", "zagrożenie dla małego człowieka w brzuchu!" Słowem, na takiej wizycie usłyszysz wszystko, oprócz słów wsparcia! Gdy do tego dodasz jeszcze trucie mądrej gawiedzi, która jak się okazuje raptem, jest znawcą kobiecej fizjologii, mechanizmów laktacyjnych i położnictwa, wszystko w jednym, nawet najmisterniej uknuty plan o długiej drodze mlecznej zaczyna się chwiać! Choć jakiś czas temu, tego bym nie powiedziała, to teraz dziękuję Panu Bogu, że już wcześniej zetknęłam się z niską świadomością lekarzy i środowiska. Było mi dzięki temu łatwiej iść własną drogą! Nie zawierzyłam tak na słowo temu co mówili wszyscy wokół, lecz sama szukałam odpowiedzi! Szukałam jej u źródła, czyli innych mam, które karmiły będąc już w ciąży i karmiły dwoje brzdąców! Jak się okazuje jest ich całkiem sporo i są na wyciągnięcie ręki! Media społecznościowe mają niezwykłą moc jednoczenia😉 każda z nich przechodziła przez to samo co ja, zadawała sobie identyczne pytania i dochodziła do podobnych wniosków! A no takich prostych, jak chociażby ten, że gdyby karmienie starszaka mogło znacząco wpłynąć na rozwój ciąży, to matka natura nigdy nie pozwoliłaby na zapłodnienie w okresie laktacji! No i do tych nieco bardziej skomplikowanych, że wiedza medyczna, wiedzą medyczną, a lekarze lekarzami - jedni chętnie się dokształcają, inni mają to w nosie, jedni ślepo ufają koncernom, inni zwracają się ku doświadczeniu. Niestety wnioski potrafią być też porażające - trzeba szukać lekarza pro kp lub skrupulatnie na wizytach ukrywać karmienie, wśród znajomych zaś nie obnosić się z wizją tandemu... Spuśćmy na to zasłonę milczenia!
Ja nie ukrywałam, ani przed lekarzem, ani przed bliskimi, za co obrywałam po uszach! Tak jest i koniec! Mój i Antosia komfort psychiczny był ważniejszy, aniżeli stare, utarte przekonania położnej albo teściowej! Nam było dobrze, ciąża rozwijała się dobrze, więc nie zamierzałam nic zmieniać! Nie zamierzałam choć zaczynało być pod górkę - mleka jakby ubyło, no i pojawił się ból przy karmieniu! Co ja mówię ból! To był ból z gatunku hard, level master, czy kto jak tam nazwie! Wrażliwe brodawki w zetknięciu z wychodzącymi ząbkami, to nic przyjemnego... No ale nadal była ta bliskość, ona mi wynagradzała wszystko, nawet te pobudki co pół godziny w nocy, bo "mama cici", bo a nóż coś jeszcze poleci! No i ten uśmiech, ukojenie na twarzy dziecka, bezcenne, warte każdego przeżycia!
Co więc się stało, że jednak skończyliśmy karmienie? Ból spojenia! Tak, tak! Nie ból cycków, nie parcie rodziny, a ból rozchodzącego się spojenia! W poprzedniej ciąży pojawił się pod koniec, ale skuteczną pomoc przynosił mój "kochanek" - poduszka rogal, z którą spałam i która w nocy najczęściej lądowała między mną i Jarosławem, dzięki czemu otrzymała taki, a nie inny przydomek. Tym razem poczułam go już około 15 tygodnia, w nocy, gdy Tosiu po raz setny przystawiał się do piersi, albo może od dwóch godzin "ciągnął na sucho". Poczułam go, bo nie miałam jak się ruszyć, kolejna godzina w tej samej pozycji była nie do wytrzymania! Chciało mi się wyć w nocy, a rano to już nie powiem co mi się chciało, gdy trzeba było nadążyć za dzieckiem, a każdy krok był wyzwaniem! Chodziłam jak inwalida i główkowałam bez przerwy co zrobić! Na krótko, pomocną dłoń podała mi rehabilitacja, a właściwie jej cudowny wynalazek - tejpy! Otaśmowana czułam się niebo lepiej, ale to nie jest rozwiązanie na całą ciążę - brzuszek rośnie, spojenie rozchodzi się powolutku i nie ma bata, by to co pomagało miesiąc temu, było tak samo skuteczne za dwa czy trzy!
No i właśnie, ból wrócił - w listopadzie, około 25 tc. Wahałam się z tydzień, główkowałam, polemizowałam sama ze sobą, wypisałam sobie nawet za i przeciw (tych drugich rzecz jasna było znacznie więcej), zaczęłam się nawet obwiniać, że słaba jestem, że powinnam dać radę... przeżywałam to strasznie jednym słowem, ąż do całej sprawy wkroczył, bez pardonu Jarosław. To on zadecydował, on postawił kropkę nad i, on przeciął wszystkie moje dywagacje! - wytrzymaj ból jeszcze kilka dni, oswój się z tą myślą, przepracuj sobie co trzeba w głowie, a jak będę odbierał nadgodziny wspólnie odstawimy cyca - tak powiedział i już mi nie pozostawił wyboru. Za to mu jestem dziś - po dwóch miesiącach - przeogromnie wdzięczna. Sama raczej bym nie podjęła tej trudnej decyzji i pewnie do dziś, umierałabym każdej nocy.
Czy byłam gotowa na ten krok? Ja z całą pewnością nie, ale czasem trzeba wyjść ze sfery komfortu psychicznego by odzyskać komfort fizyczny. Trzeba pozwolić sobie na słabość, popłakać w poduszkę, rzucić mięsem albo wysprzątać cale mieszkanie (serio, niektórzy w nerwach dostają przypływu sił - moja mama np.), żeby zyskać nową jakość... u mnie tak było! Najpierw niedowierzanie - "nieeee, luzik, do wolnego jeszcze mu się odechce walki z Antonim", potem szok "kurczę on mówił poważnie", żeby na koniec, trzy wieczory z rzędu ryczeć jak opętana, że to się dzieje i czasu nie cofnę!
Bo to fakt, czasu się nie cofnie - od pierwszego wolnego wieczoru Jarka, Antoś zaczął zasypiać z Tatą, już bez piersi, nie otrzymywał jej też w nocy ani przed drzemką. Koniec, koniec i kropka. Niezmienny oczywiście pozostawał rytuał wieczorny - kąpiel, kolacja, mycie ząbków, oglądanie książeczek (to akurat się mocno wydłużyło) i przytulanie. Wszystko to jednak bez cyca. Nie mówię, że było różowo od samego początku. Bo był, i bunt, i płacz, i nerwy. Pierwsze usypiania trwały po kilkadziesiąt minut - w tym czasie płakał Antoś i płakałam ja za ścianą, nie mogąc znieść jego żalu. Potem płakałam już tylko ja, bo jak to? Tata uśpił, a ja nie byłam potrzebna mojemu dziecku? Oprócz tego, gdzieś w środku, pojawił się ogromny lęk - no bo dziś, jutro, jest w domu Tata, on uśpi, on utuli do drzemki... ale za chwilę Tata wróci do pracy, my zostaniemy na placu boju we dwoje i wtedy się zacznie. Na to też znalazło się rozwiązanie. Po dwóch dniach od odstawienia w usypianiu zaczęłam towarzyszyć i ja - w bluzce pod szyję, by Antka nie kusiło, ale już byłam blisko, na wyciągnięcie ręki, na przytulenie. Z dnia na dzień zaczynaliśmy zmieniać proporcje, tak bym ja swobodnie nabrała pewności siebie w nowej roli i sytuacji, mając w każdej chwili podporę i by Tosiu przyzwyczaił się do nowego sposobu zasypiania, w jak najbardziej komfortowy sposób. W końcu Jarek wrócił do pracy, zniknął wiec siłą rzeczy z chwil usypiania, a my sobie poradziliśmy.
Ja się nie złamałam, a Antkowi nie zawalił się świat. Wręcz przeciwnie! Obojgu nam wyszło to na dobre! W pierwszej kolejności poprawił się komfort mojego snu i komfort fizyczny - ból spojenia przestał być tak dojmujący, tejpy znowu potrafiły załagodzić go na tyle, bym bez przeszkód mogła zajmować się dzieckiem i domem - piszę świadomie w czasie przeszłym, bowiem dziś jestem już w 36 tc i najzwyczajniej w świecie bywa ciężko... Nie mogę też powiedzieć, że syn przesypia pięknie całe noce, bo bym skłamała! po odstawieniu od piersi budził i budzi się kilka razy w nocy, ale zwykle po to by napić się wody lub na "szy", co w jego języku oznacza szyjkę, czyli przytulanie. Ja zaś w pozostałym czasie mogę spać jak dusza zapragnie, wykorzystując nawet kochanka, o czym wcześniej mogłam pomarzyć tylko. Antoni natomiast stał się wielkim żarłokiem, ma dużo większy apetyt, co zaskoczyło nas nieco, bowiem od około 18 tc karmiłam Tosia z przekonaniem, że robię to niemal "na sucho", że pokarmu mam tyle co kot napłakał, a jego meldowanie się do piersi to raczej potrzeba psychicznej bliskości aniżeli zaspokajanie głodu. A tu Zonk! W porze obiadowej zaczęły wchodzić podwójne porcje, podwieczorek okazywał się musem, a kolacja? -Mamo? żartujesz? że tylko jeden jogurcik! Obyło się też bez mleka modyfikowanego, które skutecznie wybiła mi z głowy Pani hematolog - nareszcie sensowny lekarz- która powiedziała jasno! Mm, może i są super przebadane i z super składem, ale tylko te początkowe, a Antoś to już poważny półtoraroczniak i jemu byle co nie jest potrzebne! Że lepiej podać mleko, mleczne przetwory, białko w przeróżnej postaci, nie cofając się już w rozwoju, bawiąc w butelki, bidony itd. No i zaufaliśmy! Dziś wiemy, że zrobiliśmy dobrze, bo anemia to już etap zamknięty, a dziecko rozwija się doskonale.
No i na koniec jeszcze jeden smaczek - cycoholizm Antkowi nie przeszedł, dziś jednak objawia się inaczej - Antoś lubi asystować mi podczas ubierania się i z dumą podaje mi "cici" - biustonosz znaczy się, gdy kąpie się razem ze mną uśmiecha się do cici (piersi), lubi się do nich przytulać i dotykać, pakując łapki pod bluzkę. Wydaje mi się to dość nieszkodliwą pozostałością po tak długim czasie karmienia i budowania bliskości, zdziwiłabym się wręcz, jeśli nie zostałoby w jego główce po tym okresie nic. A przecież to był niezwykle ważny czas dla nas obojga. Bliskość jakiej oboje doświadczyliśmy nas zbudowała - mnie na nowo, Antosia na długie lata. To w nas zostanie 💓💓
Subskrybuj:
Posty (Atom)