czwartek, 30 października 2014

jesienne smaki

Nie należę do kucharzy z talentem na miarę Top Chefa, potrafię przypalić wszystko, absolutnie wszystko, gotuję przeciętnie (uczę się ciągle), no a czasem wychodzi mi też coś ekstra... I chętnie się tym moim autorskim lub nie autorskim, podzielę. To przecież ważne żeby się tymi drobnymi przyjemnościami dzielić... :)

Skąd taki wstęp? No właśnie ostatnio mi coś wyszło! Maksymalnie, idealnie, smakowicie wyszło! Sałatka z piersią kurczaka, rukolą, pomidorkami cherry i miodkiem. Bo właśnie w miodzie się ostatnio na nowo zakochałam, dodaję go do wszystkiego i po cichu liczę, że pomoże mi on w uporaniu się z tymi okropnymi chorubskami, które przyczepiły się do mnie tydzień przed ślubem i trwają tak uwieszone u mojego gardła jak gremliny jakieś ...



Składniki:
- duża pierś z kurczaka
- dwie garści pomidorów cherry
- opakowanie rukoli
- pół czerwonej cebuli
- połowa kukurydzy z puszki
- płatki migdałowe
- miód
- przyprawy (jakie kto lubi, u mnie były to imbir, papryka słodka i ostra, sól, mieszanka do gyrosa)
- olej / oliwa
- woda

A oto jak to zrobić:
Pierś kury pokrojoną w drobne paseczki marynujemy w mieszance oleju, miodu i przypraw, po czym smażymy na rozgrzanej patelni. Do dużej miski wrzucamy wszystkie warzywa, by następnie dołożyć gotowe mięso, posypać płatkami migdałów i wymieszać z dipem.
Sos to zwykła mieszanka wody i oliwy (w mniejszej ilości), miodu w podwójnej dawce i przypraw (dowolnych). Sałatka świetnie smakuje podana z bagietką.




Nic wielkiego, ale ta wybuchowa mieszanka smaków słodkiego, słonego, lekko kwaśnego - hmmm wspaniałości. Pochłonęliśmy wszystko w jeden wieczór przy winie, a zdjęcia pokazują tylko końcówkę sałatki, bo przecież się oprzeć nie mogliśmy, a martyna jak zawsze w porę ogarnęła się, że przydałoby się uwiecznić to dzieło:)


niedziela, 26 października 2014

"To tylko nasza, a nie gwiazd naszych wina"

             Każdą wolną chwilę ostatniego intensywnego tygodnia spędziłam z nosem w książce Johna Greena. I chyba nie dlatego, że tak mi się spodobała, ale po prostu czułam, że muszę przez to przebrnąć. No właśnie PRZEBRNĄĆ! Nie żeby była ona nudna czy coś podobnego, nie... Nazwałabym to raczej inaczej - to maksymalnie ciężka lektura. Traktuje o tym, od czego na co dzień ja i chyba wszyscy wokół staramy się uciec i nie myśleć. Takie nagromadzenie bólu, cierpienia, śmierci i miłości było dla mnie w zbyt skondensowanej dawce nie do przełknięcia. Czytałam partiami, małymi partiami, a potem dochodziłam do siebie i ładu ze swoimi emocjami. Spoglądałam wtedy ukradkiem na Tajgera i cieszyłam się, że jest tuż obok, cały i zdrowy. A potem znowu fundowałam sobie mały "cios udręki", bo się oderwać nie mogłam.
Na ogół czytam dla przyjemności oderwania się od rzeczywistości, podróży w czasoprzestrzeni, dostrzeżenia zupełnie nowych odcieni znanych wszystkim kolorów, niezwykłych obrazów wyobraźni, a w tym przypadku zupełna nowość! Nie było fajerwerków w głowie, to co podpowiadała moja wyobraźnia było czarno - białe, takie odległe i przy tym bliskie, że aż przerażające. Zamiast zwykłej przyjemności, coś głębszego, coś jakby zaduma nad tym co mnie kiedyś czeka. Nigdy dotąd nie musiałam żegnać nikogo na zawsze, ale to przecież kiedyś nastąpi, a przemyślenia Hazel Grace i Augustusa Watersa - takie dojrzałe i nieegoistyczne, pokazują jak przez to przebrnąć, tak ludzko i z twarzą.






Hmmm było tam takie ciekawe zdanie:

"Czasami trafiasz na książkę, która przepełnia cię dziwną ewangeliczną gorliwością oraz niezachwianą pewnością, że roztrzaskany na kawałki świat nigdy już nie będzie stanowił całości, dopóki wszyscy żyjący ludzie jej nie przeczytają. Ale są też dzieła takie jak to, o których możesz opowiadać innym, książki tak rzadkie i wyjątkowe, i twoje, że dzielenie się nimi wydaje się niemalże zdradą." - J. Green
To tak jakby autor dokonał podziału najważniejszych książek, na te których wartościowość jest tak wielka, że ich przekaz powinien poznać każdy człowiek i te których ogromna wartościowość jest zbyt osobista, by się nią dzielić. Ciekawe wśród których Green widziałby "Gwiazd naszych winę". Dla mnie to ta druga kategoria... Przez emocje, przemyślenia...

Dziś Jarek na służbie, a ja zafundowałam sobie mały rekonesans, porównanie. Obejrzałam film nakręcony na podstawie tej książki. I tutaj zdziwienie absolutne, okazało się bowiem, że ta historia jest kolorowa. I nie chodzi mi tutaj o kolory w sensie dosłownym, ale o magię. O to, że nie śmierć jest głównym bohaterem tej opowieści ale życie, które mimo cierpienia i tak może być piękne.
Płakałam 1/3 filmu jak bóbr by ostatecznie trochę się uspokoić po całym tym filozoficznym tygodniu...
Polecam obie produkcje, ale sama już nie wiem w jakiej kolejności... Ja za jakiś czas wrócę do książki, żeby sprawdzić siebie i to jak czas wpłynie na odbiór... może trochę dojrzeję do tego momentu.
Na koniec parę fotosów z filmu:







 M.M.

niedziela, 19 października 2014

weekendowe lenistwo




Tak jak już chyba tu wcześniej pisałam, ja i tajger należymy do "półsłoików". W Warszawie znaleźliśmy się bo przygnała nas praca. Dość brutalnie wyrwaliśmy się z naszego środowiska, zostawiając tam wszystkich i wybierając niemal pustelnicze życie. Nie mamy tutaj nikogo bliskiego... to znaczy nie żyjemy jak średniowieczni mnisi, mamy znajomych, kolegów w pracy, ale nie przyjaciół. Chociaż zawsze powtarzamy sobie że najważniejsze to mieć siebie, ale przecież nie wygadam się tak od serca ze swoich babskich rozterek mężowi... Nie!!! No bo jak mu powiedzieć, że mnie wkurza i się pożalić?! Dopóki kilka kilometrów dalej mieszkali nasi ślubni świadkowie wyglądało to inaczej, ale oni porzucili stolicę dla Wyryków. Teraz ich tu nie ma, a nas przez to bardziej gna do swoich. Nie zawsze jesteśmy w stanie na weekend pojechać na wieś do rodziców, ale choć raz w miesiącu musimy tam być, bo nam najzwyczajniej tęskno... Kilka godzin temu wróciliśmy właśnie z takiego cudnego wypady, przywożąc mamine pyszności i kilka fajnych fotek z balkonu. JESIEŃ!!!

                                        taki mamy widok z okna pokoju tajgera:)





            nasze skromne zapasy:)

sobota, 11 października 2014

dla odmiany pisanie!

Przed nami - zupełnie świeżym małżeństwem - kolejne wyzwanie, kupno własnego M. Jakby innych wyzwań, problemów było mało, pojawiło się i to. "Przecież trzeba mieć coś swojego, realizować marzenia" tak sobie powtarzamy i zaczynamy działać. Ale od początku...
Kilka miesięcy temu przeżywaliśmy poszukiwania nowego lokum do wynajęcia. Trudne bo trudne, wtedy nam to świat przesłaniało, spać nie dawało i męczyło niemiłosiernie, bo przecież przenosiliśmy się z miejsca które kochałam i czułam się bezpiecznie, nawet gdy na noc przyszło zostać samej, bo Jarek na służbie. Nie zastanawiałam się wtedy nad tym jak trudna będzie decyzja kupna mieszkania. Ta ostateczna, wiążąca nam życie jak na stryczku (bo kto w dzisiejszych czasach ma tyle kasy żeby się nie zadłużać i kupić wymarzone M?) i przywiązująca nas też na dłużej do jednego miejsca. Nie zastanawiałam się i może to słusznie, bo jeszcze przez parę miesięcy mogłam spać spokojnie. W takiej sytuacji jak My jest dużo młodych ludzi, widać to na wszystkich forach internetowych, które w ostatnim czasie namiętnie podczytuję! Tak jak my nie wiedzą komu zaufać, w którą stronę się zwrócić gdy każdy mówi coś innego. Jeden poleca pośredników, drugi samodzielne załatwianie tego wszystkiego. A ostatecznie człowiek i tak zostaje sam i nie wie...
U nas wszystko rozkręciło się bardzo szybko (samo tempo obrotu tych spraw porządnie nami wstrząsnęło). Co prawda już dawno ustaliliśmy, że interesują nas Ząbki jako lokalizacja, ale od wyboru miejsca do kupna to jeszcze daleka droga. No i jak się okazuje nie tak daleka - wystarczy trochę zaangażowania. Tajger odbiera teraz dni wolne wiec usiadł przed komputerem, przeszperał Internet, znalazł kilka ciekawych inwestycji i zalogował się na stronie Home Broker. Pani z warszawskiego biura zadzwoniła i umówiła nas na spotkanie jeszcze tego samego dnia. Szliśmy zdenerwowani (jakby od tego spotkania zależała nasza przyszłość), wracaliśmy spokojniejsi, bo panowie wydali nam się profesjonalni i bardzo pomocni. Sprawdzili naszą zdolność kredytową, pokazali kilka ofert, umówili na spotkanie z deweloperem... Mimo pozornego uspokojenia snu już w nocy nie było:( Zaczęło się myślenie, czy dobrze robimy, że im ufamy, w końcu oni chcą na nas zarobić. W piątek odbyliśmy pierwsze spotkanie z przedstawicielem dewelopera (jednym, nie kilku jak miało być na początku, ponoć z powodu tego, że mieszkania w tych pozostałych osiedlach które nas interesowały już znikły z oferty - Jarek sprawdzał niby wychodzi na to że jest to prawda, ale kurde taki pech? zastanawiające...), obejrzeliśmy kilka mieszkań, cały blok i wygląda to całkiem nieźle. Co prawda nie jest to spełnienie wszystkich naszych oczekiwań, bo chcieliśmy kupić już gotowe mieszkanie, a na te czekać trzeba do czerwca, ale... podpisaliśmy umowę rezerwacyjną na jedno z nich. Mamy czas do poniedziałku na ostateczną decyzję i wpłatę 5 tys. zł tytułem rezerwacji mieszkania. Mieszkanie świetne ale... nie jest bez wad, nie zaspokaja w pełni naszych potrzeb.  A zasada ograniczonej dostępności działa na naszą psychikę. Szaleńczo przekopujemy więc Internet, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie brać czy nie brać... Co nagle to po diable - prawda stara jak świat, a jednak tak by się chciało już mieć te poszukiwania za sobą... Nie wiem... Nic nie wiem już! Oprócz tego, że Home Broker nic nie podpowie bo przecież chce na nas zarobić i tego, że polegać możemy jedynie na sobie. A więc wracamy do punktu wyjścia, tyle że bardziej skomplikowanego - znowu znikąd pomocy, a sprawy posunęły się o całe mile...

Zdjęcia inwestycji Neptun Ząbki, która nas tak frapuje, ze strony Polnord:
umbraco.MacroEngines.DynamicXml


umbraco.MacroEngines.DynamicXml

Prezentuje się to bardzo przyzwoicie, ale...czy warto brać pierwszą z brzegu ofertę??? Kilka bezsennych nocy i myślenia przed nami.

I na koniec nico bardziej optymistycznie:)

HAAAAAA JUŻ ZA CZTERY LATA! POLSKA BĘDZIE MISTRZEM ŚWIATA!
NIE WIERZĘ 2:0 DLA POLSKI W MECZU Z NIEMCAMI!
Miło popatrzeć gdy się tak cieszą, tym bardziej, że nie często mają po temu okzji...

Polska vs Niemcy




poniedziałek, 6 października 2014

i znów pod górkę...

               

 Od ślubu minęło trochę ponad miesiąc i tak patrząc wstecz i w przód, i na to co teraz to mogę powiedzieć... taaaak jestem bardzo szczęśliwa. Mam wspaniałego męża, który dba i troszczy się o nas dwoje jak może i na dodatek daje mi odczuć, że kocha i będzie wspierał w każdej chwili.
                W takich momentach jak ten, kiedy moje uwielbienie wręcz uszami mi wychodzi, pojawiają się wyrzuty sumienia! Bo przecież zdarza mi się złościć o byle co - że naczynia nie pozmywane, że puszki po piwie stoją obok komputera, że ten komputer świat mu zasłania. Nie wiem czy to byle co, bo takie nic nie doprowadzałoby mnie do płaczu, ale przecież i bez tego mój tajger nie byłby tym moim tajgerem. Sama nie wiem, może to hormony, może zmienna aura wrrrr jak to rozwiązać??? No więc mniej więcej raz w tygodniu przysięgam sobie, że nigdy więcej pretensji o bzdury, bo przecież to są bzdury. W porównaniu z problemami jakie mają inni wokół, moje to pestka. Miniony weekend pokazał mi dobitnie, że może być gorzej.
Na co dzień żyje jak rozpędzony bolid (to trzeba zrobić, tamto nie załatwione, Bożeeeee jak mało czasu) i nie zwracam uwagi na to co dzieje się wokół, u moich najbliższych. Wmawiam sobie to, że ich problemy same się rozwiązują, że ja w tym wszystkim mogę tylko przeszkodzić - strasznie to samolubne i aż wstyd mi za siebie. Teraz przychodzi mi zbierać plony tego zapomnienia, muszę więc stanąć na wysokości zadania i już nie szukać wymówek. Muszę pomóc osobom, na których zależy mi najbardziej, żeby za jakiś czas nie wyrzucać sobie, że nic nie zrobiłam gdy był jeszcze na to czas. Żeby ze spokojną głową móc za parę dłuższych chwil cieszyć się tym, że mój mąż jest właśnie taki jaki jest, móc się złościć na to, że niedokładnie posprzątał, albo w ogóle tego nie zrobił, żeby czuć się tak bardzo szczęśliwą, jak jeszcze kilka dni temu, gdy nie zauważałam tego swojego egoizmu i jego skutków.  


cenne słowa, taki mój klucz na teraz...