Uwielbiam podczytywać innych blogerów, mam kilka ulubionych (ale o tym kiedy indziej może...) i w niedzielę ostatnią chyba zajrzałam do jednego z nich. Kobieta zawsze zadowolona z życia, tak optymistyczna, tak cudna, zachwycona dziećmi swoimi, mężem, domem, zawsze wskazująca ten dobry kierunek - a tu opowiada o tym, jak to pokłóciła się z tym swoim mężem, jak zła była, jak wymyślała milion sposobów by go ukarać (od focha, aż do wypadku samochodowego... tak, tak wypadku) i co martyna pomyślała? jak to dobrze, że u nas spokój, taki prosty, niewymuszony. Nie to żeby całkiem trosk brakowało, ale to do przebrnięcia. Tak było w niedzielę, a dwa dni potem co? Kłótnia i to z piorunami!
Oczywiście Tajger nie krzyczał, on nigdy nie krzyczy (chyba że do tych swoich graczy w słuchawki), to mnie bąk ugryzł tam gdzie nie powinien. Chyba zmęczenie dnia zaczęło uchodzić, stres wizyty u endokrynologa, brak postępów na budowie i się zaczęło. On nie chciał się jeszcze kłaść bo na WOT jakiś turniej był, a mi się żale zaczęły ulewać: bo mnie nie słucha, bo nie pomaga, bo nie jest oparciem, bo nie wystarczająco włącza się w kwestie mieszkania, bo wszystko spada na mnie, tego bo można by jeszcze dużo wymieniać. Powiedziałam parę słów więcej, On się przestał odzywać (co jakże by inaczej rozjuszyło mnie jeszcze mocniej), poprowadziłam więc monolog, poryczałam się i zaczęła się zimna wojna. Akurat tej techniki rozwiązywania problemów nie potrafię pojąć tak jak czarnej magii, dla mnie to co w sercu to i na języku, wole wszystko od razu wyjaśnić, podrzeć się na serio i się pogodzić, ale żeby nie odzywać się? O matko męczarnie. Tak mnie Jarosław przetrzymał w sumie trzy dni i tak patrząc z niezbyt odległej perspektywy dobrze się stało, bo oboje nabraliśmy dystansu, przemyśleliśmy pewne kwestie i jak w piątek już trochę emocje zelżały, wyszliśmy (za radą Mani kochanej, która się chyba minęła z powołaniem i psychologiem zostać powinna) z domu by porozmawiać na obcym dla obojga terenie. Dziwnie było zacząć rozmowę, ale dzięki temu, że wcześniej spisałam sobie wszystko co muszę mu powiedzieć i co należałoby obgadać poszło nawet nieźle. Ustaliliśmy wszystko, oboje poszliśmy na ustępstwa i chyba nareszcie poczułam się lepiej. Nie jestem już tak rozczarowana jego zachowaniem i nie czuję tej presji, jaka ciążyła na mnie dotąd. Jest lepiej, znacznie, a i mam świadomość, że istnieje pewne rozwiązanie, gdy zagęszcza się atmosfera - następnym razem po prostu znowu zaproszę Tajgera na "randkę", dobre jedzonko i rozmowę. To znacznie uprości sprawę i nasze relacje - On nie zamknie się znowu w sobie i będzie musiał powiedzieć co go gryzie, a i ja na spokojnie wyjaśnię o co chodzi z kolei mi. Wiem, że i tego musimy się nauczyć, a jesteśmy dopiero na początku tej drogi zwanej małżeństwem, ale jak to powiedziała Marynia: "Wiesz dlaczego za niego wyszłaś, to się nie zmieniło, ale trzeba pracować żeby na zawsze zostało." Święte słowa...
Bo tu o miłość chodzi i zawsze chodziło...
M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz