Widziałam ostatnio świetny film animowany. Coco...
Choć za bajkami nie przepadam szczególnie, zwykle omijam takie produkcje szerokim łukiem, to ta jakoś od pierwszej minuty mnie pochłonęła. Żeby była jasność, musiałam sobie pomarudzić "o matko bosko, znowu włączasz jakąś bajkę?! Ile Ty masz lat? Nie ma nic normalnego?", połajałam Jarka, jak zobaczyłam charakterystyczną czołówkę Disneya. A chwilę potem już siedziałam urzeczona, bo te kolory takie niesamowite! Od pierwszej minuty oczy widza atakuje feria barw, od której nie sposób się oderwać! Podobny efekt widziałam chyba tylko w bajce Rio (ta też dzięki swej kolorowości jest dla mnie fenomenem)...
Film (w telegraficznym skrócie) opowiada historię małego chłopca, który uwielbia muzykować, jednak nie może w pełni oddać się swojej pasji, ponieważ nie akceptuje tego jego meksykańska rodzina. Najbliźsi Miguela, trudniący się wyrabianiem obuwia, chcą by ten kontynuował rodzinną tradycję. On jednak próbuje podążać swoją ścieżką, a w ferworze walki o marzenia przekracza granicę między światem żywych i umarłych. Po tak zwanej drugiej stronie spotyka największego idola i najbliższych, którzy na swój dziwny sposób starają się uchronić go przed zgubnym wpływem muzyki.
Meksykański folklor, wspaniała muzyka, cudowna, wzruszająca historia... Historia która skłoniła mnie do wspomnień i przemyśleń.
No bo pierwsza moja myśl na temat filmu była taka, że dzieciaki muszą być nim zachwycone i że gdybym pracowała nadal, to z całą pewnością puściłabym go swoim wychowankom w jedno z piątkowych popołudni - bo przecież to taka mądra bajka, tak wiele tłumaczy, wyjaśnia. Ale chwilę potem naszła mnie kolejna refleksja, że nieeeee, nie zrobiłabym tego, nie pokazałabym go uczniom w obawie przed reakcją rodziców i dyrekcji! Znając życie w poniedziałek zgłosiłoby się do moich przełożonych kilkoro zbulwersowanych opiekunów, zarzucających mi brak taktu, nie dostosowywanie treści do możliwości poznawczych maluchów i podejmowanie zbyt trudnych tematów. Ja dostałam bym za to bęcki, bo jakże to? O śmierci nie wolno mówić, dzieci się boją, spać potem nie mogą. Nie byłoby ważne to, że to żadne danse makabre, żadne strzelanki, zabijanki, a śmierć jest tu przedstawiona jako coś zupełnie normalnego, spokojne odejście na łono przyjaciół i rodziny. Zupełnie bez znaczenia byłoby to czy rodzic lub dyrektor znają fabułę, żadnej wartości nie miałoby też moje zdanie o wartościowości przekazu. Ktoś oberwać by musiał i tą osobą byłabym ja. Dlatego nie... Nie pokazała bym go swoim uczniom i przyznaję to z wielkim żalem, bo dopiero teraz, po niemal półtorarocznej przerwie od pracy zauważam jak bardzo mój świat nauczyciela był ograniczony. Nie mogłam tego i owego, mimo że kłóciło się to z moimi przekonaniami i wizją kształcenia młodego człowieka. To idealistyczne rzeźbienie w glinie było i jest nadal zwykłym babraniem się w niuansach i lawirowaniem między tym co chce się przekazać, a tym co według wszystkich wokół powinno być przekazane. I tak nie wolno mi/nam nauczycielom było podejmować kwestii śmierci, ciężkiej choroby, wojny, czy alkoholizmu, tradycji innej niż nasza, bo niemal od razu odzywały się głosy z góry o tym, że to nie Polskie, że to nie chrześcijańskie, nie dla tak małych dzieci itd. To się wydaje tym bardziej dziwne gdy posłucha się tychże dzieci, które operują takim, a nie innym słownictwem - chłopcy układają z klocków karabiny kbs beryl, żeby naparzać się jak w tej grze słynnej dla dorosłych, dziewczynki śmieją się z biedniejszej koleżanki, która nie posiada butów crocks. A skąd oni to wszystko wiedzą? Ano z filmów zupełnie nieprzystosowanych do wieku, z gier komputerowych i Internetu, których to rodzice zupełnie nie kontrolują i rozmów dorosłych, którzy nie zwracają zupełnie uwagi, że przy swoich dzieciach prowadzą dysputy o tym, że ci politycy "to mordy zdradzieckie, co ośmiorniczki zajadają", a tamta sąsiadka spod piątki to znowu nachlana wróciła, dziadek Władek dorobił się majątką na spadach z wagonów, natomiast Elżbieta z góry 10 godzin rodziła, porozrywało ją i teraz już trzeci miesiąc do siebie dochodzi. Takimi "bzdetami" nikt się nie przejmuje, bo dziecko "nie rozumie", "nie słyszy", ale jak chcesz podjąć temat ważny, zmierzyć się z nim, coś wytłumaczyć w sposób przystępny zaczyna się 💩burza, bo maluch spać nie mógł, albo prosił o jeszcze jedno wyjaśnienie, chciał o tym rozmawiać.
Nie wiem, czy dziś miałabym wystarczająco siły i woli walki by spierać się o to co chciałam przekazać? Jak zachowałbym się postawiona przed dyrektorem, który nakazuje wyłączyć film "jak wytresować smoka", bo uwaga uwaga jest to brzydki film - bez zagłębiania się w fabułę, w przekaż o sile przyjaźni, brzydki i tyle...
Nie pokazałabym w szkole "Coco" i już, ale Antosi za jakiś czas pokażę, bo chciałabym rozmawiać z nim i o tym co piękne i wzniosłe, trudne i straszne, dobre i złe, żeby wiedział że w naszym domu, z nami, może rozmawiać o wszystkim, by rozumiał, czuł i chciał poznawać świat.
Ot, takie przemyślenia mnie dziś dopadły, nostalgię obudziły i odrobinę tęsknoty za dzieciakami w szkole, a przy tym mocne postanowienia przyniosły! Może i kogoś jeszcze natchną!
M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz