sobota, 3 lutego 2018

Pamiętnik część 1

Ostatnio uzmysłowiłam sobie, że umyka wiele z mojej pamięci, zbyt wiele... Że szkoda tych zakopanych gdzieś zbyt głęboko w mojej świadomości wspomnień, do których już nie mam dostępu. Szkoda emocji jakie towarzyszą cudownym wspomnieniom, szkoda dreszczyku czy nawet łezki i nostalgii! Szkoda!!! Ja muszę coś ocalić od zapomnienia, nawet za cenę zbytniego odkrycia czy uzewnętrznienia. Stąd pamiętnik.
Dziś pierwsza jego odsłona - rzecz o tym, w jaki sposób dowiedzieliśmy się, że nasza maleńka dotąd rodzina się powiększy.

Nas dwoje i jakieś 3 centymetry Antosia w brzuszku.

Listopad...
Dosyć chłodny, mglisty dzień...
Zapowiadał się dość ciężko - praca od 6.45 do 17.45 (od otwarcia do zamknięcia świetlicy), 2 zastępstwa, w trzech różnych lokalizacjach szkoły. Dziś po ponad roku od tamtych wydarzeń zakładam, że już wstając z łóżka miałam na ustach tekst "Bllllehhhh, jak mi się nie chce, znowu latanie z jednej do drugiej filii, po co mi to? Jak to po co? kasa, kasa, kasa!!!!" Wiem to, bo pamiętam jeszcze jak nienawidziłam w swojej pracy tracenia czasu na marsze między jedną a drugą placówką, pamiętam też jakie miałam parcie na dodatkowe godziny. Jarek bez przerwy mi powtarzał, że przeginam, krzyczał, że mam zwolnić tempo, bo się wykończę, ale ja nie potrafiłam, zawsze chciałam czegoś więcej, więcej i więcej! Każdą godzinę na złotówki przeliczałam - włączył mi się tryb sknerusa...
Pojawiłam się wiec w pracy przykładnie, punktualnie, by przez pierwsze kilka godzin słuchać przeraźliwego jazgotu wiertarek. Tak tak, wiertarek... To niepojęte, że w świetlicy, naogół najgłośniejszym miejscu w szkole, słyszałam tego ranka tylko i wyłącznie hałasy budowlane. Zagłuszały one wszystko, nawet bawiące się dzieci nie były w stanie przebić się ponad to burczenie... Cierpiałam strasznie - pękała mi głowa, bolał brzuch, bolało wszystko w sumie - zmęczenie na najwyższym poziomie. Oczekiwałam z utęsknieniem końca swojej zmiany w filii i spacerku do głównego budynku szkoły. Niestety spacer nie przyniósł mi ulgi, dotleniłam się, ale moje dolegliwości zaostrzyły się. W żaden sposób nie łączyłam ich z ciążą, ba! Wyśmiałam wręcz koleżankę która kazała  mi zrobić test ciążowy! Mimo tego, że staraliśmy się o dzidziusia już od jakiegoś czasu, skłonna byłam prędzej przypisać sobie jelitówkę albo przemęczenie, aniżeli uwierzyć w to że się nam udało. Na samo wspomnienie mojego samopoczucia w tym dniu mam zawroty głowy i mdłości, także nie wiem jak wytrzymałam do 18, a potem jeszcze jazdę komunikacją.
Coś mnie jednak w autobusie tknęło, by zajść do apteki, po test (tak na wszelki wypadek) i leki, którymi miałam się wspomóc przy paskudnym wirusie, który obstawiałam na 90%.
Ale leków już nie zażyłam. Na teście pokazały się dwie kreski a ja doznałam takiej sprzeczności uczuć jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Kiedys... wcześniej... myślałam że zaleje mnie fala miłości, euforia, najbardziej kolorowa tęcza szczęśliwości, a tu? Owszem tęcza była, ale ze wszystkich możliwych uczuć - od paniki, kosmicznego wręcz strachu, przez niedowierzanie, zdziwienie aż po radoche! Pamiętam moją myśl: ale jak to? To już? Udało się? Nie dochodziło to do mnie, mimo dowodu jaki trzymałam w ręce gdy dzwoniłam do męża: -Wracasz już? Kiedy będziesz? -starałam się zachować jak najbardziej naturalny ton głosu. Podobno mi się nie udało, bo gdy mnie usłyszał już wiedział wszystko...
Potrzebował tylko potwierdzenia...
A ja potwierdziłam, ale już twarzą w twarz. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
M. Tajgerze pokaże ci coś (w telefonie wyszukałam zdjęcie synia naszych znajomych), patrz, mówię, Aleksander się urodził - no przecież nie wyskocze z nowiną gdy mąż zdejmuje mundur, kamasze... Potrzebowałam luźnego tematu, a tylko ten pozwalał mi odwrócić oczy...
J. Przyglądając się maluszkowi -Noooo Michał ma Szymka, Szymon Olka a ja?! (W tym czasie wśród rodziny, przyjaciół był babyboom) Miał taki ton glosu, że mi się gardło ścisnęło, wiec nie wytrzymałam i się wygadałam.
M. Ty też masz już swoje maleństwo...
I pokazałam test. Mina Jarosława bezcenna! Czysta radość, szczęście, miłość i ni krztyny strachu. Przytulił mnie tak, iż poczułam pewność że wszystko będzie dobrze, minęły moje ewentualne wątpliwości. Poczułam się bezpiecznie. Poczułam, że coś wskakuje na właściwe miejsce, układanka zaczyna się dopasowywać. Nasze trzy puzzle...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz