Dawniej śniłam dużo, kilka snów jednej nocy było standardem. Można powiedzieć, że prowadziłam w snach swoje drugie życie. I wiele z tego "drugiego życia" pamiętam do dziś, po wielu latach. Wraz z narodzinami Antoniego sny się urwały, bo skończył się dla mnie nieprzerwany sen - pobudki na karmienie, przytulanie, przewijanie zrobiły i robią swoje. Ale zdarzają się noce, tak jak dzisiejsza, gdy jednak wracam na tamtą stronę i po przebudzeniu w głowie pozostają wspomnienia, jakieś emocje, czy pomysły.
Tym razem mój sen był bardzo nietypowy, ale tak charakterystyczny i barwny, jak tylko potrafiły być sny w czasach świetności snów Martyny! Znajdowałam się nad rzeką, brzeg pokryty był zlodowaciałym śniegiem, woda niosła kry. Nie było jednak zimno, w powietrzu wyraźnie wyczuwało się już wiosnę, niebo było jakby jaśniejsze. Jakieś sto metrów od miejsca w którym obserwowałam nurt, nad wodą przerzucony był mostek, w oddali zaś widać było miasto - Kraków. Ale nie był to Kraków dzisiejszy, tylko grodzisko z czasów ostatnich Piastów (tak, tak naoglądałam się Korony Królów). Dopiero teraz dochodzi do mnie, że ta rzeką to musiała być Wisła, jednak biorąc pod uwagę szerokość jej koryta, to bliżej jej było do Małej Bystrzycy przepływającej przez moją rodzinną miejscowość. Nie byłam tam sama, na brzegu znajdowało się kilkanaście osób i każda z nich miała konkretne zadanie do wypełnienia! Wszyscy razem przygotowywaliśmy Wielkanocne ozdoby. Spuszczane z mostu krople (wody? rosy? kto to robił?), płynąc z nurtem, osadzały się na długich liściach pałki wodnej i innej roślinności, tworząc połyskujące diamenty, my zaś (kto mi towarzyszył?) doglądaliśmy tego procesu i zbieraliśmy co dojrzalsze kamyki - różowe, białe, zielone i żółte świecidełka!
O dziwo nie czułam strachu przed wodą, zapamiętale uganiając się za tymi pisankami, jak określali je moi towarzysze.
Zupełnie abstrakcyjny sen, prawda?
Mimo wszystko uświadomił mi coś, coś przypomniał! Dawno, dawno temu, mając w głowie tylko i w planach, powrót to pisania, wymyśliłam sobie cykl opisujący wspomnienia mojej teściowej, rodziców, a może i dziadków. Pomysł nie wziął się z nikąd, choć może średnio pasuje do tematyki podejmowanej przeze mnie dotychczas.
Mamy to szczęście, że choć mieszkamy daleko od najbliższych, to i tak znajdujemy czas na pielęgnowanie naszych relacji, spotkania i rozmowy. Podczas tychże rozmów często wracamy do wspomnień - przeróżnych - bliższych, dalszych, lepszych, gorszych. Świetni w tego typu wywodach są moi rodzice, ale prawdziwą mistrzynią jest babcia Antosia i mama Jarka, Zosia. Nie znam drugiej osoby z taką pamięcią, potrafiącej ze szczegółami opisywać czasy swojego dzieciństwa, recytować wiersze, tłumaczyć obyczaje. Jeśli tylko uda się naciągnąć Ją na opowieści, zaczyna dziać się magia! Zupełnie jak w opisanym wyżej śnie, wszyscy słuchacze z wypiekami na twarzy przenoszą się w czasy powojenne, dziecięce lata na wsi Okrzeja, do domu kowala w którym pielęgnowane były wszystkie możliwe tradycje. Babcia Zosia opowiada tak ciekawe rzeczy, że każdy z nas wymyśla kolejne pytania, nawet te najbardziej od czapy, byleby moja teściowa nie przestawała mówić. W ten sposób dowiedzieliśmy się o golibrodzie, rwaniu tataraku, wyścigu Tour de Pologne widzianego oczami kilkunastoletniej dziewczyny sześciesiąt lat temu, wigiliach w izbie na grubo zasłanej sianem i sposobach wychowywania dzieci w głębokim PRL-u. Brzmi ciekawie? W rzeczywistości jest jeszcze ciekawsze. Dlatego następnym razem, jak tylko uda mi się pociągnąć nieco za język babcię Zosię, chwycę też za telefon, by zarejestrować to co mówi i spisać to potem skrzętnie. By nigdy nie przepadło zapomniane! W końcu nasze Polskie, lubelskie tradycje są przecudowne i zasługują na to, by dowiedziała się o nich szerszą publiczność, nawet jeśli tutaj nikt nie zagląda!
Jeszcze zaspana, choć po kawie M.
PS. Zdjęć dziś żadnych nie będzie, bo żadne z nich nie uchwyciło by takiej wielobarwności mojego snu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz