wtorek, 10 grudnia 2019

#przemyśleniamartyny 1

... Moje dziecko nie ogląda bajek, a jeśli już, to tylko te w języku angielskim, żeby oswajało się z akcentem, mową.
Mój syn nie bawi się tabletem, telefonem, komputerem, jest na to za wcześnie.
Codziennie za to ogląda, czyta książeczki, uczy się wierszyków, piosenki łapie w lot.
Bawi się głównie drewnianymi zabawkami, jakoś te mu lepiej pasują - może dlatego, że nie świecą po oczach.
Nie słyszy kłótni, nikt na nie nigdy nie nakrzyczał, nie dostało kary - w naszym domu się rozmawia i rozwiązuje problemy.
Dzieci od początku śpią w swoich łóżeczkach, w swoim pokoiku, bo według mnie sypialnia jest dla rodziców.
Nie jedzą pszenicy i cukru. białe pieczywo? beeee! ciasto? beeee! sól? absolutnie nie! smażone? never - sama takiego nie jem! warzywa i owoce tylko z ekologicznych upraw!
Rozszeżanie diety dopiero po szóstym miesiącu, karmienie tylko piersią, stałe posiłki oczywiście blw - żeby maluch uczył się samodzielności jak najwcześniej!
Witaminy podane zawsze o tej samej porze, w idealnie dopasowanej dawce.
Nocnik? nie zgadzam się! Dziecko samo zadecyduje kiedy pożegna pieluchy.
Jego pokój oczywiście w stylu Montessori, pełen drewnianych elementów, które ładnie wyglądają na zdjęciach na Instagramie. Ubranka w szafie ułożone nisko, by dziecko samo decydowało co chce nałożyć danego dnia. Oczywiście wszystko wyprane w programie baby protect, wyprasowane i złożone w równiutką kostkę.
Tak jak i reszta rzeczy w moim domu - złożona, ułożona, odłożona na miejsce. Podłoga umyta codziennie, blat w kuchni bez żadnych okruszków, a baterie łazienkowe jak nowe.
Ja sama staram się mieć zadbane paznokcie i wydepilowane nogi, ćwiczyć w miarę systematycznie, wychodzić z domu na babskie spotkania, by przewietrzyć głowę. Czytam książki, znam najnowsze filmy i seriale.
I...
I szkoda, że to nie jest prawda. Wszystko brzmi tak idealnie gdy się to czyta, tak idyllicznie, że chciałoby się żeby to był opis realnego życia. Tylko kurde! To jest niewykonalne. To jest zlepek wypowiedzi różnych kobiet - moich przyjaciółek, koleżanek, znajomych oraz zupełnie nieznajomych - wycinek ich życia, ich przeświadczeń i koników. Cząsteczki zaledwie, które w różny sposób do mnie trafiały, zatrzymywały się gdzieś w mojej głowie, a potem "wierciły dziurę w brzuchu". Bo wszystko to takie mądre przecież. Wcielałam wiec w życie, bezkrytycznie dążyłam do tego ideału. Cieszyłam się jak dziecko, jeśli wieczorem mogłam skreślić wszystko ze swojej listy "do zrobienia" i straszliwie nękałam, gdy coś się nie udało. Bardzo chciałam mieć czysty dom, dzieci zaopiekowane w najdrobniejszym aspekcie i jeszcze sama mieć ułożone włosy i zrobiony make up. I właściwie nadal chciałabym to mieć, jednak wiem już doskonale, że to wszystko - jako całość, suma - musi pozostać w sferze "chciałabym". Inaczej się nie da - doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny. Cały czas trzeba lawirować, wybierać między tym co ważne i co może poczekać do jutra, żeby się nie zatracić w tej codzienności i kładąc się spać nie myśleć "jeju, ale ten dzień przeleciał, nawet nie wiem kiedy!". Bo nam przeleci, przecieknie przez palce i dziś, i jutro i jeszcze pojutrze... Bo w całym tym pędzie ku ideałowi przeleci nam dzieciństwo naszych pociech, a my nawet tego nie zauważymy, pochylone nad ścierą albo pędzlem do podkładu.
Wzdrygam się na samą myśl o tym, ile czasu mi zajęło to, by zrozumieć, że ideał tkwi w niedoskonałości: w tym brudnym dywanie, bo Antoś tak dobrze bawił się malując farbami, że nie zauważył spadającego pędzla, we wczorajszej zupie, bo ona pozwala mi odpocząć i poleżeć z dziećmi gdy te śpią, w odrapanym z lekka manicurze, bo zapewne przyszło mi rozdzielać zakleszczone klocki, a więc spędzaliśmy fajnie czas... Tyle fajnych momentów mnie ominęło, ponieważ chciałam być jak inne mamy, doskonała. Nie docierało do mnie, że ta "doskonałość" to tylko fasada, pierdu pierdu na potrzeby rozmów, czasami przechwałki, a czasami chęć wbicia szpili. Takie kreowanie swojego wizerunku na zasadzie "patrzcie na mnie - jestem kobietą sukcesu, radzę sobie ze wszystkim, bierzcie ze mnie przykład". Nooooo i ja brałam. Nic to, że popadałam w coraz większą frustrację, gdy nie wychodziło. Robiąc wszystko, nie miałam tak naprawdę czasu na nic...
Gdy przychodziły "tygodnie pracujące" Jarka napinałam się jak struna, wszystko musiało być na czas, jak w zegarku, byleby się wyrobić. Jak z karabinu: śnaidanie, spacer, zakupy, obiad, drzemka, podwieczorek, spacer, kąpiel... a kiedy miałam męża w domu, mając taką pomoc, nie wyrabiałam się z połową planów. Bo On mówi "usiądź z nami", "chodź do nas na dywan, pobaw się, dzieci tego potrzebują", "odpocznij". On mnie uczy odpuszczać sobie, pozwalać na chwile słabości. I to On mi coś ważnego uświadomił - jeśli tamta kobieta (nie mam tu na myśli nikogo konkretnego, ani też konkretnej sytuacji) przyszła do siłowni (celowo podaję siłownię, bo tam mnie teraz nie spotkacie:-p, tak wiec i ta kobieta to wymysł) stylowo ubrana, z pięknie zrobionymi rzęsami i kubkiem koktajlu własnej roboty, to bardzo prawdopodobne że nie jest mamą, a jeśli jest, to może mieć mamę/teściową/opiekunkę na podorędziu, zawsze gotową do pomocy. Może też nie mieć, ale w zlewie zostawiła stertę brudnych naczyń po zrobieniu tego wypasionego koktajlu, w sypialni rozwalone łóżko i górę śmieci w worku, których nie miała czasu wytransportować do kontenera. Być może rano, na śniadanie, nasypała dzieciom do miski kolorowych płatków, zalewając to zimnym mlekiem, ponieważ chciała mieć czas na to by nałożyć tusz na te rzęsy. Być też może, że wstała dwie godziny przed domownikami, wysprzątała łazienkę, przygotowała omlet dla wszystkich, umalowała się i po zawiezieniu maluchów do przedszkola przyszła na siłownię, a wieczorem padnie ze zmęczenia, nie mając siły nawet pomyśleć, skorzystać z ciszy.
Wszystko to tylko fasada, gra pozorów, te piękne rzęsy, to smothie... Szkoda tylko, że my kobiety się w to bawimy! Zamiast się wspierać, dołujemy na każdym kroku, prześcigając w walce o laur tej najbardziej, najszybciej, najzgrabniej, najczyściej, najlepiej. Ja się powoli z tego wymiksowuję, nie chce mi się już brać udziału w tym udawaniu. Pragnę normalności. Nie zamierzam ukrywać, że mój syn ogląda bajki - to również część dzieciństwa, że dostaje słodycze - wolałabym żeby jadł tylko zdrowe przekąski, ale spójrzmy prawdzie w oczy, czasem to co zabronione smakuje najlepiej. Raz czy dwa razy w tygodniu dzieci mają "dzień brudasa", bo zwyczajnie nie chce nam się bawić w kąpiele. Podłogę w domu myję raz w tygodniu, chyba że mąż włączy wieczorem Mamibota, wymieniwszy wcześniej zbiorniczki - ja tego nie ogarniam... Nie wiem też ile płacimy za prąd, ponieważ z wielką radością oddałam obowiązki związane z rachunkami drugiej połówce, tak jak on oddał mi kwestię planowania zakupów... #ideałówniema Mamy też kilka "przykładnych" zasad, których się trzymamy kurczowo - zero kłótni przy dzieciach i przy innych ludziach, dzieci nie dostają telefonów do zabawy (a nad sobą pracujemy żeby te telefony odkładać przy maluchach w ogóle) i ścielenie łóżek (no dobra łóżka, bo śpimy wszyscy razem, na kupie:) - chyba każdy ma jakieś stałe zasady i cały zbiór wymyślonych na prędce. Te pierwsze, w ograniczonej ilości i "przemawiające do nas samych" porządkują nasz świat, te drugie skutecznie potrafią zburzyć świat innych... Nie da się mieć wszystkiego, zrobić wszystkiego, tak jak nie zażywamy wszystkich tych suplementów, którymi raczy nas BigPharma. Wubieramy...
I tak już na koniec, peace and love dziewczyny - trochę więcej zrozumienia dla siebie i innych, mniej oceniania, odrobina wsparcia. Tylko tyle i aż tyle nam potrzeba.
M.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz