Pucu pucu, chlastu chlastu,
nie mam rączek jedenastu.
Tylko dwie mam rączki małe,
do zabawy doskonałe...
Czy jak to tam było w tym wierszyku???!!!
Nie pamietam już dokładnie, bo Antosiowi on nie podpasował, a i mi za specjalnie też... Pasuje jednak idealnie przed świetami, kiedy nad naszymi glowami chmara obowiazków i jeszcze wieksza chmara tych szepczących memów: nie rób, nie musisz, a po co?
Jak odnaleźć się w tym wszystkim? Ja mam swoją teorię, trzymam się jej i dzieki temu nie miesza mi sie w głowie, gdy ktoś pyta czemu nie zrobiłam kalendarza adwentowego (bo moje dzieci jeszcze się tym nie zainteresują? Bo to strata czasu?) lub nie ozdobiłam własnoręcznie pierniczków (bo miałam lepsze rzeczy do roboty? Bo nie umiem, a jak nie umiem to nie będę nad tym slęczała dla kilku ładnych fotek na IG, albo ochów i achów stryjecznej ciotki kuzynki, jeśli takie w ogóle by były😜). Albo gdy dostaje kolejny mms od szwagierki czy siostry z przesłaniem - nie charuj, święta i tak się odbędą.
W moim domu rodzinnym porządki świąteczne były! Koniec i kropka. Odkurzało się wszystkie kąty, myło zastawę odświętną, prało firanki, pucowało wannę po karpiu, przygotowywało wszystkie potrawy wcześniej, a i tak, wkradał się zazwyczaj ten chochlik "o matko!!!! Nie zdąrzymy" zazwyczaj mojej mamie, zazwyczaj w dzień Wigilii, ale tylko na godzinę, dwie... Bo tak naprawdę wszystko było pod kontrolą, a to czy do stołu zasiedliśmy o 18 czy 20 nie stanowilo już aż takiej różnicy, choć dla #babcigrażynki, chyba jednak tak, bo samym spojrzeniem potrafiła wtedy zabijać😜
W domu mojego Jarka natomiast, o ile porządki czy zakupy robione są wcześniej to cała reszta, zgodnie z tradycją (serio! Taka tam jest tradycja!) - gotowanie, ubieranie choinki, szykowanie stołu, robiona jest w dzień Wigilii... I to już jak dla mnie jazda bez trzymanki! Kobiety chodzą złe jak osy, dzieci dokazują, upominając się w ten sposób o uwagę, łazienka bez przerwy zajęta, wszystkie palniki w kuchni (ba!!! na obu kuchniach!) również... Panom się obrywa bez przerwy... I ja oczywiście rozumiem potrzebę życia w zgodzie z tym co kiedyś, w duchu tradycji, ale nie za wszelką cenę... To dla mnie granica, do której w swoim domu nie chciałabym dojść...
Lubię mieć posprzątane, wyprasowane, ale planuje sobie wiele rzeczy z dużym wyprzedzeniem. Nie gotuje potraw Wigilijnych, bo robią to nasze mamy, bratowe, siostry, jednak staram się zawsze coś ze sobą przywieźć. To coś też jest zawsze zaplanowane wcześniej, żeby potem nie latać z jęzorem na brodzie i nie pieklić się na wszystko wokół. Przy dwójce maluchów nie ma co liczyć na spontan. Nie ma co się łudzić, że jakoś to będzie. Nic nie zostawiam na ostatnią chwilę, bo ona nadejdzie szybciej niż się wydaje. Za porządki w szafkach zabrałam się w październiku, w listopadzie odkurzyłam większość kątów i zakamarków, przed grudniem w pudelku koło łóżka skitrałam też większość prezentów. Te wszystkie czynności traktuję trochę jak rytuał, razem z nimi czekam na najlepszy okres w roku. Razem z kurzem, z głowy odkurzam też to co niepotrzebne, robię przegląd swoich myśli, planów. Nie wyobrażam sobie pominąć tego całego przygotowywania, bez tego nie byłoby dla mnie świąt! Moja mama nigdy nie zniosłaby ze strychu choinki, gdyby duży pokój nie został wysprzątany, czytaj, nie byłoby świąt.
Ja może nie trzymam się aż tak sztywno reguł, ale też i nie pozwalam sobie na "jakoś to będzie". Może nie rzucę wszystkiego, by czytać sobie książkę do północy, ale już jak widzę te proszące oczka: "mamusiu, pobaw się ze mną", to cóż... odłożę te nieposkładane ręczniki, świat się od nich nie zawali (złożę je wieczorem, o północy najwyżej).
Trzeba wypośrodkować... Przeanalizować co jest ważne, a co ważniejsze. Czasami rozpisać wszystko jak w tych modnych dziś adwentowych kalendarzach, żeby się nie zacharować, ale i zasiąść do stołu na którym obrus jest wyprasowany, popatrzeć na fajnie zapakowane i przemyślane prezenty...
.
.
.
I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją teorię, praktyka zaś w tym roku pokazała mi dobitnie, że ja mogę mieć wszystko przemyślane, mogę mieć super świetny plan, wszystko z listy odhaczone, a jak ma się coś rozdupcyć to tak się stanie i nawet najlepszy plan mi nie pomoże...
Ten post miał wylądować na blogu najpóźniej w środę 18 grudnia, tak by na następne dni zostało mi już tylko pranie, pakowanie, zabawa z dzieciakami i wyjazd do dziadków. Życie chciało inaczej - od niedzieli Jagienka wkroczyła w potężny skok rozwojowy, były płacze i mamoza kompletna. Od poniedziałku Jarosław rozpoczął swoje dwa pracujące tygodnie (tak się składa, że najtrudniejsze chyba, odkąd przyjął taki system pracy - nie było go od 5 do 22/23 w nocy). Antoś straszliwie tęsknił za tatą. Popłakiwał bez przerwy, a ja absolutnie nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. W czwartek z bezsilności płakałam razem z nim... W weekend mój wykończony organizm zaczął domagać się odpoczynku, do tego stopnia, że w niedzielę do południa nie wstawałam z łóżka, racząc się tylko witaminami, syropem z pędów sosny i dostępnymi dla matek karmiących specyfikami na przeziębienie. A kiedy już się podniosłam, dotarło do mnie coś, co przez kilka poprzednich dni mój zmęczony umysł wypierał całkowicie - dzieciaki dopadła paskudna bostonka - wysypka na brzuszku i rączkach Jagienki to nie był efekt ząbkowania, ani zjedzonej mandarynki. Krostki wokół ust Antosia to nie efekt wkładania do buzi rączek w związku z "idącymi" piątkami. One nie były niespokojne i płaczliwe bo tak... Oprócz tęsknoty za tatą i skoku rozwojowego, przechodziły bostonkę! A ja zobaczyłam to dopiero, gdy sama odrobinę odpoczęłam... No i cóż, już następnego dnia i w Wigilię dosyć boleśnie przekonałam się na własnej skórze, co też w ostatnich dniach przechodziły moje skarby - teraz myślę, że chorobę zniosły bardzo dzielnie! Ja dużo bardziej jęczałam i narzekałam na ból i pieczenie rąk i stóp...
A przecież, zamiast pakowania, trzeba było zabrać się za przygotowanie Wigilii, bo w poniedziałek stało się jasne, że nie możemy nigdzie pojechać, by tego wstrętnego choróbska nie rozsiewać. Trzeba było zrobić zakupy, szybko zaplanować posiłki na najbliższe dni i ugotować tradycyjne świąteczne przysmaki. Tak więc, chcąc niechcąc, wpisałam się w świąteczna tradycję rodu Marchwickich - stół i potrawy przygotowałam w 24 grudnia, łapiąc się przy tym za głowę, warcząc i złorzecząc ...
Wszystko to po to, by przeżyć miło kilka najbliższych dni...
Żeby było mi potem głupio, że się na męża denerwowałam...
Żeby zrozumieć te memy "Nie ruszaj, to na święta", "Nie sprzataj, Pan Jezus i tak się urodzi"...
Żeby dotarło do mnie jak bardzo oderwana od rzeczywistości jest moja wcześniejsza pisanina, jeśli faktycznie nie muszę przygotowywać świątecznego jedzenia...
Żeby zaakceptować, że obrus nie musi być wyprasowany - smaku jedzenia to nie zmieni, a każdy prezent nie musi posiadać wymuskanej kokardki, bo i bez niej cieszył będzie równie mocno.
Żeby w końcu dojrzeć do modyfikacji swojego przedświątecznego planu. Dziś, z perspektywy 27 grudnia, powiedzieć mogę jedno - choćbym nie wiem jak silne przekonanie miała, że święta tylko na wsi, u mamy, to stać się może wszystko, a to oznacza, że i pierogi trzeba ulepić z wyprzedzeniem i krokiety usmażyć, rybkę kupić, może kapustę zawekować... tak by, jeśli sytuacja z tego roku się powtórzy, móc wziąć głęboki oddech i powiedzieć sobie - spokojnie dziewczyno, jesteś przygotowana lepiej niż niejedna pani domu tego dnia...
Bo powtarzam po raz kolejny, przy dzieciach nie można liczyć na łut szczęścia, że jakoś się ułoży... To znaczy można, ale to kosztuje nas potem baaardzo dużo nerwów! A przecież nie o to chodzi w święta, nie o gonitwę, nie o nerwy, a o wspólnie spędzony czas, o celebrowanie rodzinnej atmosfery, o radość.
I z tym przesłaniem, a właściwie życzeniem celebrowania wspólnych chwil Was zostawiam. Zdrowiejąca M.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz