czwartek, 31 maja 2018

Babcine wspomnienia cz. 1

Ostatni tydzień spędziliśmy na wsi, u babć i dziadka i jak zwykle przywiozłam z wojaży mały pakuneczek wspomnień Zosi i Grażynki... Aż żal, że w odpowiednim momencie, słuchając jak oczarowana opowieści, nie potrafiłam z przejęcia włączyć dyktafonu w telefonie, pocieszam się jednak tym, że wszystkiego nasłuchałam się w poniedziałek, a więc nie ulotniło się to jeszcze z mojej pamięci... Piszę więc póki pamiętam😊

Nad kefirkiem truskawkowym słuchałam, nad nim też spisałam...

Rzecz o tym jak kilka dekad temu dbano o to, by nie zamożyć głodem niemowląt...
Podczas jednej z rozmów z moją mamą, przerywanej podjadaniem przez Antka cycka co pięć minut, Grażynce się wyrwało: "Fajnie tak karmić, ja lubiłam... Te butlowe mamy mają gorzej, ale kiedyś to było... (Nie muszę chyba mówić, jak w tym momencie zadźwięczały moje radary i uszy strzyc zaczęły?). Kiedyś to tych butelek nie było..." M. (córka koleżanki mojej mamy) nie mogła pić mleka z piersi, a przecież dziecko jeść jakoś musi, więc modelowano butlę z półlitrówki 40-to procentowego napoju alkoholowego, do tego dokładano specjalny, brzydki, wielki, brązowy (wynika tak z opisów mamy) smok, który kupowało się w aptece i takim wynalazkiem karmiono niemowlęta. Nieporęczne to to było, ciężkie i wielkie, ale trzeba było sobie radzić...
Gdy o tym usłyszałam, nie przyszło mi do głowy najbardziej logiczne pytanie: a zwykłych butelek to nie było?, zapytałam natomiast: a nie lepiej w takiej mniejszej butelce było rozrobić to mleko? W takiej "małpce" na przykład? Karcący wzrok kazał mi się jednak przymknąć i słuchać dalej... Małpek nie modelowano na butelki, a maluchy leżały sobie na kocyku, obok spoczywała ta wielka butla, bo ni hu hu nie były w stanie utrzymać takiego potwora w rączkach, jak teraz robią to co dzielniejsze dzieciaczki. Moja mama, podobno żartowała sobie z mamą M. że niedługo trzeba będzie robić mleko w butelce po winie, bo mała M. rosła jak na drożdżach i mlekiem delektowała się jak rasowy degustator z fabryki Wedla...
Historię ową przyjęłam z niemałym rozbawieniem i dopiero później wykiełkowała w mojej głowie myśl, by na spytki wyciągnąć Teściową... W końcu Jarosław karmiony był niemal od początku tylko butelką, jego mama nie miała ni krztyny pokarmu, co tłumaczono wtedy jej wiekiem (42 lata). Tak więc zapytałam i okazuje się, że butelki (takie dziecięce) były, a i owszem, ale trzeba było się mocno postarać by je zdobyć. Babci Zosi się udało, wystarała się o nią w aptece i choć może nie przypominała tych kolorowych dzisiejszych to "była szklana i miała podziałkę". Jedna jedyna w domu🙉, podczas gdy ja, karmiąca piersią mam ich 4🙊!!!
A co takie maluchy jadły??? Ano te karmione piersią, to wiadomo, cyc i nic co najmniej do pół roku! Tak!!! Nie przesłyszałam się! Spytałam o to jeszcze by się upewnić, że mnie uszy nie mylą! Do pół roku cyc i tylko cyc, a później kleiki, no i zupki. A zdarzało się nawet, że taki berbeć się tak w tym mleku maminym rozsmakował, że i do roku pokarmów stałych nie chciał do ust wziąć (jak jedna z sióstr Jarka), no i nikt wtedy mamie nie opowiadał bzdur, że dziecko głodzi, że pokarm niewartościowy już ma! No to skąd ja się pytam, to przekonanie pokutujące w naszym społeczeństwie, że po czwartym miesiącu to już marcheweczkę w dzióbka włożyć trzeba i jabłuszko tarte, skoro nasze babcie miały na tyle rozumu by jednak wstrzymać się z rozszerzaniem diety niemowląt? Nowa moda lat 90-tych??? Społeczeństwo się rozwijało, wszystko miało być takie nowoczesne to i podejście mamuś do żywienia też "przyspieszyło"?
W sumie to kilka miesięcy temu, mocno zaskoczyła mnie babcia Zosia, że nie nalegała na rozpoczęcie rozszerzania diety Antkowi po czwartym miesiącu, dziś już rozumiem... Te nasze babcie i mamy to mądre kobiety😊
A co jeśli mama pokarmu nie miała? Tu znowu mam dwie sprzeczne wersje - bo moja mama twierdzi, że mm było na wyciągnięcie ręki i tym się takich nieboraków karmiło, Zosia uważa jednak inaczej (choć można to zrzucić na karb czasów gdy obie wychowywały swoje dzieci - najstarszej siostrze Jarosława niedawno stuknęła pięćdziesiątka, mój brat zaś jest ponad 15 lat młodszy), gdy urodził się J. mleko modyfikowane można było kupić tylko na receptę, którą zdobyć było bardzo trudno. Mój mąż od 3 tygodnia życia zajadał więc mleko krowie. Na początku, według lekarskich zaleceń, rozcieńczane wodą 1:1, z czasem zaś samo mleko. Podobno nie miał problemów brzuszkowych, od razu śpieszę dodać. Gdy samo mleko przestało wystarczać, to dodawano do niego tapiokę, gotowaną na wodzie, na wolnym ogniu. "Sypało się tą mąkę z tapioki do wody, powoli, żeby grudek nie narobić i mieszało aż się zagotowało. Wody musiało być tyle samo co mleka, do którego się potem tą kaszkę dokładało. Pyszne to było." - tyle wyjaśnień od babci Zosi.
A zupki? To tak jak dziś... Jak był czas żeby oddzielnie ugotować to się gotowało - moja mama na przykład często wspomina to, że codziennie przez kilka lat wstawała o 5, żeby dla mnie i brata nagotować, codziennie, bo musiała być świeża. Na kurczaczku lub cielęcince (ja się pytam skąd moi rodzice brali takie mięso???). Kwestia świeżej zupki została jej do dziś, bo gdy przyjeżdżamy z Antonim na Bystrzycę, to babcia już główkuje, co też przygotować do jedzenia młodemu. I choć absolutnie nie musi martwić się jego dietą, to zwykle tak czy siak przyrządza pyszny rosołek z lanymi kluseczkami albo zupkę jarzynową... Zupka to mus!!!
Babcia Zosia natomiast, jak to mama 6 dzieci, prezentuje i prezentowała nieco większy luz w tej kwestii. Zupka, a i owszem, ale taka jak dla wszystkich, tylko odlana w odpowiednim momencie i nie przyprawiona tak mocno...
Takie to było wychowanie 30-40 lat temu, czy było łatwiej? A może trudniej? Zależy jak na to spojrzeć - dziś znacznie łatwiej dostępne są wszelkie pomoce dla mamy - butelki, doidy cup, kubki 360, wyparzacze, podgrzewacze, mleko, kaszki itd, ale i "cioć dobra rada" też chyba więcej! Jedna mądrzejsza od drugiej - nie masz mleka! Podaj mm! - on się nie najada! Jabłuszka upiecz i oskrob! A tu chyba trzeba zawierzyć naszemu instynktowi, jak nasze mamy i babcie to robiły - my wychowywani bez technicznych nowinek śmiercią głodową nie pomarliśmy, naszym maluchom też nie są one niezbędne! Aby mama miała spokój, to maluszek z głośnym brzuszkiem nie będzie! M.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz