Zapewne kiedyś powiem "o matko, to było tak dawno, już nie pamiętam", przez rok tylko tyle momentów umknęło, co będzie za kilka lat? Dlatego postanowiłam spisać, opowiedzieć te 10 dni, od 26 czerwca 2017 do 5 lipca mniej więcej, 10 przełomowych dni, po których życie obróciło się do góry nogami, wszystko straciło sens by odnaleźć go w nowym...
Rok temu, 26 czerwca, przed południem miałam kontrolną wizytę u Pani doktor prowadzącej moją ciążę. Kontrolną, zwyczajną, jak co miesiąc - ważenie, mierzenie ciśnienia, USG, potwierdzenie "siusiak jest, nie odleciał" (dla niewtajemniczonych - ja strasznie chciałam mieć synka, to była wręcz obsesja), analiza wyników badań, zalecenia, parę żarcików i do domu. Ale nie do swojego, tylko na wieś, za zgodą lekarza oczywiście - bo to jeszcze 5 tygodni do rozwiązania, ale badania sugerowały, że Antonio na ten świat się jeszcze nie wybiera. To była niedziela...
Popołudnie minęło spokojnie, nie pamiętam z niego nic, co musi oznaczać tylko tyle i aż tyle, że leniliśmy się do wieczora.
Dopiero następny dzień przyniósł niezłą burzę z piorunami. Jako że sezon truskawkowy się już kończył, ja maniak truskawkowy nie mogłam przepuścić pożerania ich prosto z krzaka i makaronu ze śmietaną i truskawkami, popijanego truskawkowym koktajlem.😜🙈🙊🙉 No nie mogłam i już. Od rana trułam d*** Jarkowi, żeby ze mną poszedł na pole i choć nie chciało mu się strasznie, to w końcu się zgodził. Poszliśmy więc - to ze 250 metrów w jedną stronę, na polu wszystkie krzaki obeszliśmy chyba, bo truskawkom bliżej już było do poziomek aniżeli do pięknych dorodnych deserowych, no i droga powrotna. Tak mi się już wracać nie chciało, tak nogi bolały, pamiętam wręcz do dzisiaj to uczucie jakbym w brzuchu kamienie niosła, taki ciężki się zrobił. Już mi się odechciało i tych koktajli, i makaronu, resztę z łubianki (jakże by inaczej) spałaszowałam na ławeczce pod domem, w cieniu. I poszłam na drzemkę...
Spałam jednak bardzo niespokojnie, by po godzinie wstać bardziej zmęczoną aniżeli wcześniej. Poczłapałam więc do łazienki, chciałam opłukać twarz wodą, w końcu to zawsze pomaga się ocknąć i... się ocknęłam jak poczułam odpływające wody.
Moja reakcja? Nieeeee, nie, nie, hahaha, to nie może być to, ja się na pewno obudziłam? Jarosłaaaaaaaw! Taka mieszanka rozbawienia, konsternacji i strachu. Chyba nie docierała do mnie wtedy skala zagrożenia - w brzuchu miałam wcześniaka!!!, cierpiałam na ciążowe nadciśnienie, mój lekarz i mój szpital 120 km stąd, nie miałam ze sobą nic prócz dokumentów... Jedyna myśl jaka mi się wtedy uroiła w głowie, którą z resztą poparł mój mąż, było "wracamy do Warszawy!". I tak stałam w salonie teściowej, zszokowana zastanawiałam się pakować rzeczy, zostawić, jechać na IP, nie jechać?! Człowiek w takich momentach głupieje więc na całe szczęście decyzję za nas podjęła #BabciaZosia, ochrzaniła nas porządnie, ustawiła do pionu, kazała jechać do najbliższego szpitala "bo do Warszawy jechać będziecie 2 godziny, a jak korki będą, a jak skurcze przyjdą, to co zrobisz?!". Posłuchaliśmy się jej, zapakowaliśmy się do Gabrysi (Astry naszej znaczy się) i w 30 minut znaleźliśmy się pod szpitalem. Z Izby Przyjęć skierowano nas od razu na górę, na oddział, bezpośrednio do lekarza. Ale zanim przyszedł lekarz z marszu przejęła mnie Pani Beatka, położna, dla której jak się później okazało, był to pierwszy dzień pracy w szpitalu. Spisała wszystkie moje dane, wypełniła dokumentację i kazała iść na blok porodowy! Chyba dopiero wtedy do mnie dotarło, że to się dzieje naprawdę😜 moje myślenie jednak szwankowało dalej, bo gorszy od całego strachu był dyskomfort, myśl że nie mogę iść pod prysznic, nie mam czystych ubrań na zmianę. Jeszcze zanim zbadał mnie lekarz dostałam jasny komunikat, że nikt ze szpitala, z sączącymi się wodami, mnie nie wypuści, także w drogę do Ząbek po torby do szpitala wysłałam brata, bratową zaangażowałam w zorganizowanie mi najpotrzebniejszych rzeczy "na teraz", mamę swoją o mało nie przyprawiłam o zawał, sama zaś denerwowałam się, że JA CHCĘ POD PRYSZNIC!!! Torby spakowane czekały na odpowiedni moment więc Michał nie miał problemów z ich dostarczeniem, bratowa stanęła na wysokości zadania i w porze gdy wszystkie sklepy w mieście są już zamknięte, wykombinowała dla mnie koszulę (taki antygwałt trochę, ale najważniejsze, że się w nią zmieściłam i mogłam przebrać w coś suchego)...
Wtedy zaczęły się badania, analizowanie wyników, jedno USG, drugie USG, pytania: ale jak to 35 tydzień? Dziecko wygląda na donoszone, waga około 3 kg! Jaki lekarz prowadził ciążę? Czy aby na pewno się nie pomylił? No i decyzja, Pani zostaje na oddziale, zobaczymy co pokaże czas, podajemy zastrzyki, bo jeśli lekarz prowadzący nie myli sie co do wieku ciąży, to maluch ma jeszcze niewykształcone płucka.
Tak przeleżałam na tej sali porodowej do rana, na straszliwie niewygodnym i wysokim łóżku, że podstawiono mi stołek żebym miała łatwiej się sturlać😂. Obchodzono się ze mną jak z jajkiem, to znaczy Pani Beatka obchodziła się mną do samego rana, monitorowała ktg i tylko jej zastrzyki nie bolały. To ona pomagała mi gramolić się na to niebotycznie wysokie łóżko, ona pocieszała, żartowała i uspokajała! Wspaniała kobieta ❤️
Do rana nie zadziało się jednak nic sensownego, skurcze się nie zaczęły... Po kolejnym USG w obecności trzech lekarzy, przeniesiono mnie na tzw salę do porodów rodzinnych, z klimatyzacją, wygodnym łóżkiem (nareszcie!) no i samodzielnej, co najważniejsze. Jarosław siedział ze mną cały czas, na zmianę z rodzicami, którzy wieczorem przywieźli mi najpyszniejsze jakie w życiu jadłam pieczone 🍗 i 🍓🍓🍓deser! Jakże by inaczej😋
Ale czy po tych truskawkach w końcu coś się zadziało??? Bo to, że wywołały one uśmiech na twarzach położnych to chyba pisać nie muszę!
Odpowiedź w kolejnym wpisie...
M.
czwartek, 5 lipca 2018
poniedziałek, 4 czerwca 2018
Przygotowania do wyprawy cz.2
Nic się nie zmieniło - jedziemy😂 tak na wstępie zaznaczam, bo z naszym szczęściem to różnie być może. Fakt, wyjazd przez krótką chwilę zawisł na włosku, ale udało się opanować sytuację więc mogę opisać kolejną część przygotowań do wyjazdu... Część nazwijmy to formalną...
Żeby w ogóle móc wyjechać poza granice naszego państwa z dzieckiem, trzeba posiadać dokument jego tożsamości lub paszport, tego zaś jak wiadomo nie uzyskuje się w urzędzie od ręki... Ja zadbałam o to wczesną wiosną, gdy jeszcze nie było pewności co do tego, czy nasze plany w ogóle wypalą. Doszłam bowiem do wniosku, że zostawianie tego na ostatnią chwilę może tylko wywołać niepotrzebne napięcie i stresy. Nie chciałabym na tydzień przed wyjazdem martwić się: "zdąrzą z tym dowodem? Czy nie???" (Tak jak to dzieje się teraz w związku ze strojem kąpielowym, który zamówiłam z AliExpress🙉). Pomyślałam też, że tuż przed sezonem wakacyjnym czas realizacji dowodów może się wydłużyć, wolałam nie ryzykować...
Z kwestii technicznych: wydanie dowodu dla dziecka jest bezpłatne, dla takich berbeci jak Antek dowody wydawane są na okres 5 lat, wniosek składa jeden z rodziców i ten sam rodzic odbiera dowód po wcześniejszym wylegitymowaniu się, czas oczekiwania (na przełomie marca i kwietnia) wynosił około dwóch tygodni.
Innym ważnym dokumentem, o którym warto pamiętać choć nie jest obowiązkowy, jest karta EKUZ, która uprawnia do leczenia za granicą w ramach opłacanych przez nas składek w Polsce. Tym też zainteresowałam się nieco wcześniej, dzięki czemu już od kwietnia noszę nasze karty w portfelu. By uzyskać kartę drukujemy odpowiedni wniosek ze strony internetowej NFZ, wypełniamy pierwszą stronę, skanujemy ją i wysyłamy mailem do przynależnego nam oddziału Narodowego Funduszu Zdrowia (taką ścieżkę wyrobienia kart wybraliśmy my, ale podobno można uzyskać swoją kartę podczas wizyty w oddziale NFZ). Karty EKUZ przyszły do nas pocztą po tygodniu. Ich wyrobienie jest bezpłatne.
No i trzecia sprawa - ubezpieczenie dodatkowe dla naszej trójki. Mimo kart EKUZ, które zapewniają nam bezpłatne leczenie za granicą, warto wykupić jeszcze polisę na te kilka dni w dowolnym towarzystwie. Po co, ktoś mógłby się zapytać, po co dublować EKUZ i polisę? A no wypadki chodzą po ludziach, zdarzyć się może, że dla ratowania naszego życia potrzebny będzie transport lotniczy, albo spowodujemy wypadek samochodowy, w którym ucierpi ktoś inny... Tego typu kosztów nikt z nas nie chciał by ponosić i przed tym właśnie chroni ubezpieczenie o którym mówię. My wybraliśmy ofertę PZU i ich opcję ubezpieczenia PZU Wojażer - za 170 złotych, z lekką górką, ubezpieczyłam całą naszą trójkę - cena to chyba niezbyt wygórowana za 100% pewności?! Przyznam że ofert nie porównywałam, choć wiem że istnieją do tego celu przeznaczone strony internetowe. Uznaliśmy PZU za na tyle rzetelną firmę, że nie będziemy się o nic "prosić" w razie Wu! Wszystko załatwiłam telefonicznie, w kilka minut, co jest dodatkowym plusem.
Ach, zapomniałabym! Winiety. Pisałam ostatnio o naszym wyborze trasy. Wtedy nic, poza jasno sprecyzowaną drogą, nie mieliśmy ogarnięte. Jarosław wybrał, oznaczył na mapkach i tyle... Tak na poważnie przysiadł do tego jednak dopiero w ubiegły weekend, przeliczył wszystko i zakupił w końcu winiety autostradowe...
Choć można to zrobić na miejscu, uznaliśmy, że łatwiejsze będzie to w domu, przez internet (z tłumaczem z Googla). Piszę że przeliczył, bo faktycznie przeliczyć należało to, co jest bardziej opłacalne - dwie tygodniowe winiety czy też jedna miesięczna. Nasza podróż to jedenaście dni więc ta tygodniowa winieta by nie wystarczyła, a jak się okazuje jest niewiele tańsza niż miesięczna. Wszystko porównać i zakupić można chociażby tu. Łącznie (za Węgry i Słowację) jest to koszt około stówki - 14 € za Słowację i 4780 HUF, no i doliczyć trzeba do tego kilka złotych za przewalutowanie na Euro i Forinty.
Ufff formalności (których nienawidzę chyba najbardziej) zostały załatwione, teraz przed nami spisywanie listy rzeczy do wzięcia, czytanie przewodnika, ostatnie zakupy... Powolutku zaczyna nam się klarować cały wyjazd i choć mam przeogromnego pietra to wraz ze wzrostem strachu rośnie też moje podniecenie całą wyprawą. Właśnie teraz przede mną leży notes, do którego co chwilę dopisuję nowe pozycje "do zabrania", wielką kartka z pomysłami na menu na drogę i lista spraw do załatwienia przed wyjazdem: w końcu fryzjer, kosmetyczka, fizjoterapeuta dla mojej szyi i zamówienie z apteki same się nie zrobią😲 No i choć oczy mi się kleją, to akurat ja - fanka wszelkiego rodzaju list, cieszę się jak dziecko... M.
Z kwestii technicznych: wydanie dowodu dla dziecka jest bezpłatne, dla takich berbeci jak Antek dowody wydawane są na okres 5 lat, wniosek składa jeden z rodziców i ten sam rodzic odbiera dowód po wcześniejszym wylegitymowaniu się, czas oczekiwania (na przełomie marca i kwietnia) wynosił około dwóch tygodni.
Innym ważnym dokumentem, o którym warto pamiętać choć nie jest obowiązkowy, jest karta EKUZ, która uprawnia do leczenia za granicą w ramach opłacanych przez nas składek w Polsce. Tym też zainteresowałam się nieco wcześniej, dzięki czemu już od kwietnia noszę nasze karty w portfelu. By uzyskać kartę drukujemy odpowiedni wniosek ze strony internetowej NFZ, wypełniamy pierwszą stronę, skanujemy ją i wysyłamy mailem do przynależnego nam oddziału Narodowego Funduszu Zdrowia (taką ścieżkę wyrobienia kart wybraliśmy my, ale podobno można uzyskać swoją kartę podczas wizyty w oddziale NFZ). Karty EKUZ przyszły do nas pocztą po tygodniu. Ich wyrobienie jest bezpłatne.
No i trzecia sprawa - ubezpieczenie dodatkowe dla naszej trójki. Mimo kart EKUZ, które zapewniają nam bezpłatne leczenie za granicą, warto wykupić jeszcze polisę na te kilka dni w dowolnym towarzystwie. Po co, ktoś mógłby się zapytać, po co dublować EKUZ i polisę? A no wypadki chodzą po ludziach, zdarzyć się może, że dla ratowania naszego życia potrzebny będzie transport lotniczy, albo spowodujemy wypadek samochodowy, w którym ucierpi ktoś inny... Tego typu kosztów nikt z nas nie chciał by ponosić i przed tym właśnie chroni ubezpieczenie o którym mówię. My wybraliśmy ofertę PZU i ich opcję ubezpieczenia PZU Wojażer - za 170 złotych, z lekką górką, ubezpieczyłam całą naszą trójkę - cena to chyba niezbyt wygórowana za 100% pewności?! Przyznam że ofert nie porównywałam, choć wiem że istnieją do tego celu przeznaczone strony internetowe. Uznaliśmy PZU za na tyle rzetelną firmę, że nie będziemy się o nic "prosić" w razie Wu! Wszystko załatwiłam telefonicznie, w kilka minut, co jest dodatkowym plusem.
Ach, zapomniałabym! Winiety. Pisałam ostatnio o naszym wyborze trasy. Wtedy nic, poza jasno sprecyzowaną drogą, nie mieliśmy ogarnięte. Jarosław wybrał, oznaczył na mapkach i tyle... Tak na poważnie przysiadł do tego jednak dopiero w ubiegły weekend, przeliczył wszystko i zakupił w końcu winiety autostradowe...
Choć można to zrobić na miejscu, uznaliśmy, że łatwiejsze będzie to w domu, przez internet (z tłumaczem z Googla). Piszę że przeliczył, bo faktycznie przeliczyć należało to, co jest bardziej opłacalne - dwie tygodniowe winiety czy też jedna miesięczna. Nasza podróż to jedenaście dni więc ta tygodniowa winieta by nie wystarczyła, a jak się okazuje jest niewiele tańsza niż miesięczna. Wszystko porównać i zakupić można chociażby tu. Łącznie (za Węgry i Słowację) jest to koszt około stówki - 14 € za Słowację i 4780 HUF, no i doliczyć trzeba do tego kilka złotych za przewalutowanie na Euro i Forinty.
Ufff formalności (których nienawidzę chyba najbardziej) zostały załatwione, teraz przed nami spisywanie listy rzeczy do wzięcia, czytanie przewodnika, ostatnie zakupy... Powolutku zaczyna nam się klarować cały wyjazd i choć mam przeogromnego pietra to wraz ze wzrostem strachu rośnie też moje podniecenie całą wyprawą. Właśnie teraz przede mną leży notes, do którego co chwilę dopisuję nowe pozycje "do zabrania", wielką kartka z pomysłami na menu na drogę i lista spraw do załatwienia przed wyjazdem: w końcu fryzjer, kosmetyczka, fizjoterapeuta dla mojej szyi i zamówienie z apteki same się nie zrobią😲 No i choć oczy mi się kleją, to akurat ja - fanka wszelkiego rodzaju list, cieszę się jak dziecko... M.
czwartek, 31 maja 2018
Babcine wspomnienia cz. 1
Ostatni tydzień spędziliśmy na wsi, u babć i dziadka i jak zwykle przywiozłam z wojaży mały pakuneczek wspomnień Zosi i Grażynki... Aż żal, że w odpowiednim momencie, słuchając jak oczarowana opowieści, nie potrafiłam z przejęcia włączyć dyktafonu w telefonie, pocieszam się jednak tym, że wszystkiego nasłuchałam się w poniedziałek, a więc nie ulotniło się to jeszcze z mojej pamięci... Piszę więc póki pamiętam😊
Nad kefirkiem truskawkowym słuchałam, nad nim też spisałam...
Rzecz o tym jak kilka dekad temu dbano o to, by nie zamożyć głodem niemowląt...
Podczas jednej z rozmów z moją mamą, przerywanej podjadaniem przez Antka cycka co pięć minut, Grażynce się wyrwało: "Fajnie tak karmić, ja lubiłam... Te butlowe mamy mają gorzej, ale kiedyś to było... (Nie muszę chyba mówić, jak w tym momencie zadźwięczały moje radary i uszy strzyc zaczęły?). Kiedyś to tych butelek nie było..." M. (córka koleżanki mojej mamy) nie mogła pić mleka z piersi, a przecież dziecko jeść jakoś musi, więc modelowano butlę z półlitrówki 40-to procentowego napoju alkoholowego, do tego dokładano specjalny, brzydki, wielki, brązowy (wynika tak z opisów mamy) smok, który kupowało się w aptece i takim wynalazkiem karmiono niemowlęta. Nieporęczne to to było, ciężkie i wielkie, ale trzeba było sobie radzić...
Gdy o tym usłyszałam, nie przyszło mi do głowy najbardziej logiczne pytanie: a zwykłych butelek to nie było?, zapytałam natomiast: a nie lepiej w takiej mniejszej butelce było rozrobić to mleko? W takiej "małpce" na przykład? Karcący wzrok kazał mi się jednak przymknąć i słuchać dalej... Małpek nie modelowano na butelki, a maluchy leżały sobie na kocyku, obok spoczywała ta wielka butla, bo ni hu hu nie były w stanie utrzymać takiego potwora w rączkach, jak teraz robią to co dzielniejsze dzieciaczki. Moja mama, podobno żartowała sobie z mamą M. że niedługo trzeba będzie robić mleko w butelce po winie, bo mała M. rosła jak na drożdżach i mlekiem delektowała się jak rasowy degustator z fabryki Wedla...
Historię ową przyjęłam z niemałym rozbawieniem i dopiero później wykiełkowała w mojej głowie myśl, by na spytki wyciągnąć Teściową... W końcu Jarosław karmiony był niemal od początku tylko butelką, jego mama nie miała ni krztyny pokarmu, co tłumaczono wtedy jej wiekiem (42 lata). Tak więc zapytałam i okazuje się, że butelki (takie dziecięce) były, a i owszem, ale trzeba było się mocno postarać by je zdobyć. Babci Zosi się udało, wystarała się o nią w aptece i choć może nie przypominała tych kolorowych dzisiejszych to "była szklana i miała podziałkę". Jedna jedyna w domu🙉, podczas gdy ja, karmiąca piersią mam ich 4🙊!!!
A co takie maluchy jadły??? Ano te karmione piersią, to wiadomo, cyc i nic co najmniej do pół roku! Tak!!! Nie przesłyszałam się! Spytałam o to jeszcze by się upewnić, że mnie uszy nie mylą! Do pół roku cyc i tylko cyc, a później kleiki, no i zupki. A zdarzało się nawet, że taki berbeć się tak w tym mleku maminym rozsmakował, że i do roku pokarmów stałych nie chciał do ust wziąć (jak jedna z sióstr Jarka), no i nikt wtedy mamie nie opowiadał bzdur, że dziecko głodzi, że pokarm niewartościowy już ma! No to skąd ja się pytam, to przekonanie pokutujące w naszym społeczeństwie, że po czwartym miesiącu to już marcheweczkę w dzióbka włożyć trzeba i jabłuszko tarte, skoro nasze babcie miały na tyle rozumu by jednak wstrzymać się z rozszerzaniem diety niemowląt? Nowa moda lat 90-tych??? Społeczeństwo się rozwijało, wszystko miało być takie nowoczesne to i podejście mamuś do żywienia też "przyspieszyło"?
W sumie to kilka miesięcy temu, mocno zaskoczyła mnie babcia Zosia, że nie nalegała na rozpoczęcie rozszerzania diety Antkowi po czwartym miesiącu, dziś już rozumiem... Te nasze babcie i mamy to mądre kobiety😊
A co jeśli mama pokarmu nie miała? Tu znowu mam dwie sprzeczne wersje - bo moja mama twierdzi, że mm było na wyciągnięcie ręki i tym się takich nieboraków karmiło, Zosia uważa jednak inaczej (choć można to zrzucić na karb czasów gdy obie wychowywały swoje dzieci - najstarszej siostrze Jarosława niedawno stuknęła pięćdziesiątka, mój brat zaś jest ponad 15 lat młodszy), gdy urodził się J. mleko modyfikowane można było kupić tylko na receptę, którą zdobyć było bardzo trudno. Mój mąż od 3 tygodnia życia zajadał więc mleko krowie. Na początku, według lekarskich zaleceń, rozcieńczane wodą 1:1, z czasem zaś samo mleko. Podobno nie miał problemów brzuszkowych, od razu śpieszę dodać. Gdy samo mleko przestało wystarczać, to dodawano do niego tapiokę, gotowaną na wodzie, na wolnym ogniu. "Sypało się tą mąkę z tapioki do wody, powoli, żeby grudek nie narobić i mieszało aż się zagotowało. Wody musiało być tyle samo co mleka, do którego się potem tą kaszkę dokładało. Pyszne to było." - tyle wyjaśnień od babci Zosi.
A zupki? To tak jak dziś... Jak był czas żeby oddzielnie ugotować to się gotowało - moja mama na przykład często wspomina to, że codziennie przez kilka lat wstawała o 5, żeby dla mnie i brata nagotować, codziennie, bo musiała być świeża. Na kurczaczku lub cielęcince (ja się pytam skąd moi rodzice brali takie mięso???). Kwestia świeżej zupki została jej do dziś, bo gdy przyjeżdżamy z Antonim na Bystrzycę, to babcia już główkuje, co też przygotować do jedzenia młodemu. I choć absolutnie nie musi martwić się jego dietą, to zwykle tak czy siak przyrządza pyszny rosołek z lanymi kluseczkami albo zupkę jarzynową... Zupka to mus!!!
Babcia Zosia natomiast, jak to mama 6 dzieci, prezentuje i prezentowała nieco większy luz w tej kwestii. Zupka, a i owszem, ale taka jak dla wszystkich, tylko odlana w odpowiednim momencie i nie przyprawiona tak mocno...
Takie to było wychowanie 30-40 lat temu, czy było łatwiej? A może trudniej? Zależy jak na to spojrzeć - dziś znacznie łatwiej dostępne są wszelkie pomoce dla mamy - butelki, doidy cup, kubki 360, wyparzacze, podgrzewacze, mleko, kaszki itd, ale i "cioć dobra rada" też chyba więcej! Jedna mądrzejsza od drugiej - nie masz mleka! Podaj mm! - on się nie najada! Jabłuszka upiecz i oskrob! A tu chyba trzeba zawierzyć naszemu instynktowi, jak nasze mamy i babcie to robiły - my wychowywani bez technicznych nowinek śmiercią głodową nie pomarliśmy, naszym maluchom też nie są one niezbędne! Aby mama miała spokój, to maluszek z głośnym brzuszkiem nie będzie! M.
Nad kefirkiem truskawkowym słuchałam, nad nim też spisałam...
Rzecz o tym jak kilka dekad temu dbano o to, by nie zamożyć głodem niemowląt...
Podczas jednej z rozmów z moją mamą, przerywanej podjadaniem przez Antka cycka co pięć minut, Grażynce się wyrwało: "Fajnie tak karmić, ja lubiłam... Te butlowe mamy mają gorzej, ale kiedyś to było... (Nie muszę chyba mówić, jak w tym momencie zadźwięczały moje radary i uszy strzyc zaczęły?). Kiedyś to tych butelek nie było..." M. (córka koleżanki mojej mamy) nie mogła pić mleka z piersi, a przecież dziecko jeść jakoś musi, więc modelowano butlę z półlitrówki 40-to procentowego napoju alkoholowego, do tego dokładano specjalny, brzydki, wielki, brązowy (wynika tak z opisów mamy) smok, który kupowało się w aptece i takim wynalazkiem karmiono niemowlęta. Nieporęczne to to było, ciężkie i wielkie, ale trzeba było sobie radzić...
Gdy o tym usłyszałam, nie przyszło mi do głowy najbardziej logiczne pytanie: a zwykłych butelek to nie było?, zapytałam natomiast: a nie lepiej w takiej mniejszej butelce było rozrobić to mleko? W takiej "małpce" na przykład? Karcący wzrok kazał mi się jednak przymknąć i słuchać dalej... Małpek nie modelowano na butelki, a maluchy leżały sobie na kocyku, obok spoczywała ta wielka butla, bo ni hu hu nie były w stanie utrzymać takiego potwora w rączkach, jak teraz robią to co dzielniejsze dzieciaczki. Moja mama, podobno żartowała sobie z mamą M. że niedługo trzeba będzie robić mleko w butelce po winie, bo mała M. rosła jak na drożdżach i mlekiem delektowała się jak rasowy degustator z fabryki Wedla...
Historię ową przyjęłam z niemałym rozbawieniem i dopiero później wykiełkowała w mojej głowie myśl, by na spytki wyciągnąć Teściową... W końcu Jarosław karmiony był niemal od początku tylko butelką, jego mama nie miała ni krztyny pokarmu, co tłumaczono wtedy jej wiekiem (42 lata). Tak więc zapytałam i okazuje się, że butelki (takie dziecięce) były, a i owszem, ale trzeba było się mocno postarać by je zdobyć. Babci Zosi się udało, wystarała się o nią w aptece i choć może nie przypominała tych kolorowych dzisiejszych to "była szklana i miała podziałkę". Jedna jedyna w domu🙉, podczas gdy ja, karmiąca piersią mam ich 4🙊!!!
A co takie maluchy jadły??? Ano te karmione piersią, to wiadomo, cyc i nic co najmniej do pół roku! Tak!!! Nie przesłyszałam się! Spytałam o to jeszcze by się upewnić, że mnie uszy nie mylą! Do pół roku cyc i tylko cyc, a później kleiki, no i zupki. A zdarzało się nawet, że taki berbeć się tak w tym mleku maminym rozsmakował, że i do roku pokarmów stałych nie chciał do ust wziąć (jak jedna z sióstr Jarka), no i nikt wtedy mamie nie opowiadał bzdur, że dziecko głodzi, że pokarm niewartościowy już ma! No to skąd ja się pytam, to przekonanie pokutujące w naszym społeczeństwie, że po czwartym miesiącu to już marcheweczkę w dzióbka włożyć trzeba i jabłuszko tarte, skoro nasze babcie miały na tyle rozumu by jednak wstrzymać się z rozszerzaniem diety niemowląt? Nowa moda lat 90-tych??? Społeczeństwo się rozwijało, wszystko miało być takie nowoczesne to i podejście mamuś do żywienia też "przyspieszyło"?
W sumie to kilka miesięcy temu, mocno zaskoczyła mnie babcia Zosia, że nie nalegała na rozpoczęcie rozszerzania diety Antkowi po czwartym miesiącu, dziś już rozumiem... Te nasze babcie i mamy to mądre kobiety😊
A co jeśli mama pokarmu nie miała? Tu znowu mam dwie sprzeczne wersje - bo moja mama twierdzi, że mm było na wyciągnięcie ręki i tym się takich nieboraków karmiło, Zosia uważa jednak inaczej (choć można to zrzucić na karb czasów gdy obie wychowywały swoje dzieci - najstarszej siostrze Jarosława niedawno stuknęła pięćdziesiątka, mój brat zaś jest ponad 15 lat młodszy), gdy urodził się J. mleko modyfikowane można było kupić tylko na receptę, którą zdobyć było bardzo trudno. Mój mąż od 3 tygodnia życia zajadał więc mleko krowie. Na początku, według lekarskich zaleceń, rozcieńczane wodą 1:1, z czasem zaś samo mleko. Podobno nie miał problemów brzuszkowych, od razu śpieszę dodać. Gdy samo mleko przestało wystarczać, to dodawano do niego tapiokę, gotowaną na wodzie, na wolnym ogniu. "Sypało się tą mąkę z tapioki do wody, powoli, żeby grudek nie narobić i mieszało aż się zagotowało. Wody musiało być tyle samo co mleka, do którego się potem tą kaszkę dokładało. Pyszne to było." - tyle wyjaśnień od babci Zosi.
A zupki? To tak jak dziś... Jak był czas żeby oddzielnie ugotować to się gotowało - moja mama na przykład często wspomina to, że codziennie przez kilka lat wstawała o 5, żeby dla mnie i brata nagotować, codziennie, bo musiała być świeża. Na kurczaczku lub cielęcince (ja się pytam skąd moi rodzice brali takie mięso???). Kwestia świeżej zupki została jej do dziś, bo gdy przyjeżdżamy z Antonim na Bystrzycę, to babcia już główkuje, co też przygotować do jedzenia młodemu. I choć absolutnie nie musi martwić się jego dietą, to zwykle tak czy siak przyrządza pyszny rosołek z lanymi kluseczkami albo zupkę jarzynową... Zupka to mus!!!
Babcia Zosia natomiast, jak to mama 6 dzieci, prezentuje i prezentowała nieco większy luz w tej kwestii. Zupka, a i owszem, ale taka jak dla wszystkich, tylko odlana w odpowiednim momencie i nie przyprawiona tak mocno...
Takie to było wychowanie 30-40 lat temu, czy było łatwiej? A może trudniej? Zależy jak na to spojrzeć - dziś znacznie łatwiej dostępne są wszelkie pomoce dla mamy - butelki, doidy cup, kubki 360, wyparzacze, podgrzewacze, mleko, kaszki itd, ale i "cioć dobra rada" też chyba więcej! Jedna mądrzejsza od drugiej - nie masz mleka! Podaj mm! - on się nie najada! Jabłuszka upiecz i oskrob! A tu chyba trzeba zawierzyć naszemu instynktowi, jak nasze mamy i babcie to robiły - my wychowywani bez technicznych nowinek śmiercią głodową nie pomarliśmy, naszym maluchom też nie są one niezbędne! Aby mama miała spokój, to maluszek z głośnym brzuszkiem nie będzie! M.
wtorek, 15 maja 2018
Przygotowania do wyprawy cz. 1
Zdjęcie pochodzi z serwisu Itaka.pl
Półtora roku temu, w zimnym październiku, po powrocie z pracy, Jarosław oznajmił mi "jedziemy do Chorwacji, zabukowałem hotel, wybrałem termin, jedziemy!!!" Na 28 lipca zaplanował wyjazd z Polski, powrót dziesięć dni pózniej... Szykowało się tak pięknie! Aż na początku grudnia usłyszałam w gabinecie lekarskim maleńkie serduszko Antosia i chwilę potem datę porodu - 28 lipca:-) zdziwienie? Tak, to chyba najlepsze określenie, bo choć o dziecko staraliśmy się od kilku chwil, to ta pokrywająca się data wywołała lekki szok. Wakacje odwołaliśmy, by 28 lipca cieszyć się już miesięcznym Antkiem w domu - było jeszcze piękniej😊.
W tym roku jednak wszystko wskazuje na to, że jedziemy! Planowana data wyjazdu 11 czerwca, tak więc czasu coraz mniej, a przygotowań nie ubywa...
Dla mnie jest to wyzwanie niczym wejście na szczyt Kasprowego (z moim i Jarka lękiem wysokości? Nie do przebycia!) - no bo jak zaplanować 16-to godzinną podróż z roczniakiem, jak zapakować cały ten majdan by niczego nie zabrakło, jakie atrakcje/region Chorwacji wybrać by było ciekawie, ale i by wypocząć? Czy to w ogóle dobry pomysł? Czy to się może udać?
Podjęliśmy rękawice i od marca uparcie dążymy do naszego celu nad Adriatykiem. W kilku najbliższych postach postaram się co nieco opowiedzieć😊
Ale może po kolei i nie wszystko na raz!
Ale może po kolei i nie wszystko na raz!
Dziś kwestia auta, drogi i wszystkiego co z tym związane! Na szczęście ta działka przygotowań w 90% spadła na Jarka...
On wybrał najpierw nasze nowe auto (nie nie, kwestia jego kupna nie była podyktowana tylko wyjazdem, a właściwie w ogóle nim nie była podyktowana - drugie auto było potrzebne w domu, ponieważ przy maluchu moja Ząbkowska ulica z dogodnego komunikacyjnie miejsca zamieniła się w utrapienie. Jak się okazało trudno się stąd wydostać, z wózkiem wszędzie jest daleko), duże, bardzo wygodne auto, z pokaźnym bagażnikiem i co najważniejsze duuuużo młodsze, a przy tym pewniejsze aniżeli nasza pełnoletnia już Gabrysia (robocza/pieszczotliwa nazwa naszej Astry). Do mnie należy tylko zaprowadzenie go w najbliższych dniach do zaufanego mechanika, żeby posprawdzał ją jeszcze, skorygował ewentualne usterki, tak byśmy bezpiecznie dotarli do celu. Na tym właściwie zamyka się mój udział w tej części przygotowań, jeśli nie policzymy mojego yhyyyym, ahaaa, okej, masz rację, gdy pytana o zdanie na temat trasy próbowałam wykazać zainteresowanie😂
Co do drogi do Chorwacji jest kilka szkół - jedni uważają, że wieść powinna przez Czechy, Austrię i Słowenię, inni twierdzą, że wygodniej przez Słowację i Węgry. Nie wiem jak lepiej, wiem tylko, że Jarosław wybrał opcję drugą - polecali nam ją znajomi jako wygodniejszą i tańszą.
Droga ta wiedzie ponadto w okolicach Balatonu, który również chcieliśmy zobaczyć. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli w Sjofoku spędzimy dwa dni, wracając już z naszych wakacji. W drodze do zaś zatrzymamy się w pensjonacie nad Dunajem, w północnych Węgrzech.
Zdajemy sobie sprawę jak wykańczająca dla kierowcy jest wielogodzinna jazda - dlatego trasę dzielimy na dwie części. Ponadto nasz mały podróżnik, przypięty ciasno w foteliku, mógłby się buntować nawet gdybyśmy po Bożemu robili co godzinę przerwę. Bez sensu katować jego i Jarka, wygodniej, bezpieczniej przenocować gdzieś w połowie drogi.
Tak więc postanowione... Teraz jeszcze kwestia winiet autostradowych i klarowne oznaczenie pop. Wiem że Jarek nad tym pracuje i jak tylko wyklaruje się coś konkretnego z jego przemyśleń to napiszę tutaj...
Udało się już za to ogarnąć wszystkie sprawy formalne, co takiego? Opiszę niebawem. M.
On wybrał najpierw nasze nowe auto (nie nie, kwestia jego kupna nie była podyktowana tylko wyjazdem, a właściwie w ogóle nim nie była podyktowana - drugie auto było potrzebne w domu, ponieważ przy maluchu moja Ząbkowska ulica z dogodnego komunikacyjnie miejsca zamieniła się w utrapienie. Jak się okazało trudno się stąd wydostać, z wózkiem wszędzie jest daleko), duże, bardzo wygodne auto, z pokaźnym bagażnikiem i co najważniejsze duuuużo młodsze, a przy tym pewniejsze aniżeli nasza pełnoletnia już Gabrysia (robocza/pieszczotliwa nazwa naszej Astry). Do mnie należy tylko zaprowadzenie go w najbliższych dniach do zaufanego mechanika, żeby posprawdzał ją jeszcze, skorygował ewentualne usterki, tak byśmy bezpiecznie dotarli do celu. Na tym właściwie zamyka się mój udział w tej części przygotowań, jeśli nie policzymy mojego yhyyyym, ahaaa, okej, masz rację, gdy pytana o zdanie na temat trasy próbowałam wykazać zainteresowanie😂
Co do drogi do Chorwacji jest kilka szkół - jedni uważają, że wieść powinna przez Czechy, Austrię i Słowenię, inni twierdzą, że wygodniej przez Słowację i Węgry. Nie wiem jak lepiej, wiem tylko, że Jarosław wybrał opcję drugą - polecali nam ją znajomi jako wygodniejszą i tańszą.
Droga ta wiedzie ponadto w okolicach Balatonu, który również chcieliśmy zobaczyć. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli w Sjofoku spędzimy dwa dni, wracając już z naszych wakacji. W drodze do zaś zatrzymamy się w pensjonacie nad Dunajem, w północnych Węgrzech.
Zdajemy sobie sprawę jak wykańczająca dla kierowcy jest wielogodzinna jazda - dlatego trasę dzielimy na dwie części. Ponadto nasz mały podróżnik, przypięty ciasno w foteliku, mógłby się buntować nawet gdybyśmy po Bożemu robili co godzinę przerwę. Bez sensu katować jego i Jarka, wygodniej, bezpieczniej przenocować gdzieś w połowie drogi.
Tak więc postanowione... Teraz jeszcze kwestia winiet autostradowych i klarowne oznaczenie pop. Wiem że Jarek nad tym pracuje i jak tylko wyklaruje się coś konkretnego z jego przemyśleń to napiszę tutaj...
Udało się już za to ogarnąć wszystkie sprawy formalne, co takiego? Opiszę niebawem. M.
wtorek, 8 maja 2018
Był film, są przemyślenia...
Widziałam ostatnio świetny film animowany. Coco...
Choć za bajkami nie przepadam szczególnie, zwykle omijam takie produkcje szerokim łukiem, to ta jakoś od pierwszej minuty mnie pochłonęła. Żeby była jasność, musiałam sobie pomarudzić "o matko bosko, znowu włączasz jakąś bajkę?! Ile Ty masz lat? Nie ma nic normalnego?", połajałam Jarka, jak zobaczyłam charakterystyczną czołówkę Disneya. A chwilę potem już siedziałam urzeczona, bo te kolory takie niesamowite! Od pierwszej minuty oczy widza atakuje feria barw, od której nie sposób się oderwać! Podobny efekt widziałam chyba tylko w bajce Rio (ta też dzięki swej kolorowości jest dla mnie fenomenem)...
Film (w telegraficznym skrócie) opowiada historię małego chłopca, który uwielbia muzykować, jednak nie może w pełni oddać się swojej pasji, ponieważ nie akceptuje tego jego meksykańska rodzina. Najbliźsi Miguela, trudniący się wyrabianiem obuwia, chcą by ten kontynuował rodzinną tradycję. On jednak próbuje podążać swoją ścieżką, a w ferworze walki o marzenia przekracza granicę między światem żywych i umarłych. Po tak zwanej drugiej stronie spotyka największego idola i najbliższych, którzy na swój dziwny sposób starają się uchronić go przed zgubnym wpływem muzyki.
Meksykański folklor, wspaniała muzyka, cudowna, wzruszająca historia... Historia która skłoniła mnie do wspomnień i przemyśleń.
No bo pierwsza moja myśl na temat filmu była taka, że dzieciaki muszą być nim zachwycone i że gdybym pracowała nadal, to z całą pewnością puściłabym go swoim wychowankom w jedno z piątkowych popołudni - bo przecież to taka mądra bajka, tak wiele tłumaczy, wyjaśnia. Ale chwilę potem naszła mnie kolejna refleksja, że nieeeee, nie zrobiłabym tego, nie pokazałabym go uczniom w obawie przed reakcją rodziców i dyrekcji! Znając życie w poniedziałek zgłosiłoby się do moich przełożonych kilkoro zbulwersowanych opiekunów, zarzucających mi brak taktu, nie dostosowywanie treści do możliwości poznawczych maluchów i podejmowanie zbyt trudnych tematów. Ja dostałam bym za to bęcki, bo jakże to? O śmierci nie wolno mówić, dzieci się boją, spać potem nie mogą. Nie byłoby ważne to, że to żadne danse makabre, żadne strzelanki, zabijanki, a śmierć jest tu przedstawiona jako coś zupełnie normalnego, spokojne odejście na łono przyjaciół i rodziny. Zupełnie bez znaczenia byłoby to czy rodzic lub dyrektor znają fabułę, żadnej wartości nie miałoby też moje zdanie o wartościowości przekazu. Ktoś oberwać by musiał i tą osobą byłabym ja. Dlatego nie... Nie pokazała bym go swoim uczniom i przyznaję to z wielkim żalem, bo dopiero teraz, po niemal półtorarocznej przerwie od pracy zauważam jak bardzo mój świat nauczyciela był ograniczony. Nie mogłam tego i owego, mimo że kłóciło się to z moimi przekonaniami i wizją kształcenia młodego człowieka. To idealistyczne rzeźbienie w glinie było i jest nadal zwykłym babraniem się w niuansach i lawirowaniem między tym co chce się przekazać, a tym co według wszystkich wokół powinno być przekazane. I tak nie wolno mi/nam nauczycielom było podejmować kwestii śmierci, ciężkiej choroby, wojny, czy alkoholizmu, tradycji innej niż nasza, bo niemal od razu odzywały się głosy z góry o tym, że to nie Polskie, że to nie chrześcijańskie, nie dla tak małych dzieci itd. To się wydaje tym bardziej dziwne gdy posłucha się tychże dzieci, które operują takim, a nie innym słownictwem - chłopcy układają z klocków karabiny kbs beryl, żeby naparzać się jak w tej grze słynnej dla dorosłych, dziewczynki śmieją się z biedniejszej koleżanki, która nie posiada butów crocks. A skąd oni to wszystko wiedzą? Ano z filmów zupełnie nieprzystosowanych do wieku, z gier komputerowych i Internetu, których to rodzice zupełnie nie kontrolują i rozmów dorosłych, którzy nie zwracają zupełnie uwagi, że przy swoich dzieciach prowadzą dysputy o tym, że ci politycy "to mordy zdradzieckie, co ośmiorniczki zajadają", a tamta sąsiadka spod piątki to znowu nachlana wróciła, dziadek Władek dorobił się majątką na spadach z wagonów, natomiast Elżbieta z góry 10 godzin rodziła, porozrywało ją i teraz już trzeci miesiąc do siebie dochodzi. Takimi "bzdetami" nikt się nie przejmuje, bo dziecko "nie rozumie", "nie słyszy", ale jak chcesz podjąć temat ważny, zmierzyć się z nim, coś wytłumaczyć w sposób przystępny zaczyna się 💩burza, bo maluch spać nie mógł, albo prosił o jeszcze jedno wyjaśnienie, chciał o tym rozmawiać.
Nie wiem, czy dziś miałabym wystarczająco siły i woli walki by spierać się o to co chciałam przekazać? Jak zachowałbym się postawiona przed dyrektorem, który nakazuje wyłączyć film "jak wytresować smoka", bo uwaga uwaga jest to brzydki film - bez zagłębiania się w fabułę, w przekaż o sile przyjaźni, brzydki i tyle...
Nie pokazałabym w szkole "Coco" i już, ale Antosi za jakiś czas pokażę, bo chciałabym rozmawiać z nim i o tym co piękne i wzniosłe, trudne i straszne, dobre i złe, żeby wiedział że w naszym domu, z nami, może rozmawiać o wszystkim, by rozumiał, czuł i chciał poznawać świat.
Ot, takie przemyślenia mnie dziś dopadły, nostalgię obudziły i odrobinę tęsknoty za dzieciakami w szkole, a przy tym mocne postanowienia przyniosły! Może i kogoś jeszcze natchną!
M.
Choć za bajkami nie przepadam szczególnie, zwykle omijam takie produkcje szerokim łukiem, to ta jakoś od pierwszej minuty mnie pochłonęła. Żeby była jasność, musiałam sobie pomarudzić "o matko bosko, znowu włączasz jakąś bajkę?! Ile Ty masz lat? Nie ma nic normalnego?", połajałam Jarka, jak zobaczyłam charakterystyczną czołówkę Disneya. A chwilę potem już siedziałam urzeczona, bo te kolory takie niesamowite! Od pierwszej minuty oczy widza atakuje feria barw, od której nie sposób się oderwać! Podobny efekt widziałam chyba tylko w bajce Rio (ta też dzięki swej kolorowości jest dla mnie fenomenem)...
Film (w telegraficznym skrócie) opowiada historię małego chłopca, który uwielbia muzykować, jednak nie może w pełni oddać się swojej pasji, ponieważ nie akceptuje tego jego meksykańska rodzina. Najbliźsi Miguela, trudniący się wyrabianiem obuwia, chcą by ten kontynuował rodzinną tradycję. On jednak próbuje podążać swoją ścieżką, a w ferworze walki o marzenia przekracza granicę między światem żywych i umarłych. Po tak zwanej drugiej stronie spotyka największego idola i najbliższych, którzy na swój dziwny sposób starają się uchronić go przed zgubnym wpływem muzyki.
Meksykański folklor, wspaniała muzyka, cudowna, wzruszająca historia... Historia która skłoniła mnie do wspomnień i przemyśleń.
No bo pierwsza moja myśl na temat filmu była taka, że dzieciaki muszą być nim zachwycone i że gdybym pracowała nadal, to z całą pewnością puściłabym go swoim wychowankom w jedno z piątkowych popołudni - bo przecież to taka mądra bajka, tak wiele tłumaczy, wyjaśnia. Ale chwilę potem naszła mnie kolejna refleksja, że nieeeee, nie zrobiłabym tego, nie pokazałabym go uczniom w obawie przed reakcją rodziców i dyrekcji! Znając życie w poniedziałek zgłosiłoby się do moich przełożonych kilkoro zbulwersowanych opiekunów, zarzucających mi brak taktu, nie dostosowywanie treści do możliwości poznawczych maluchów i podejmowanie zbyt trudnych tematów. Ja dostałam bym za to bęcki, bo jakże to? O śmierci nie wolno mówić, dzieci się boją, spać potem nie mogą. Nie byłoby ważne to, że to żadne danse makabre, żadne strzelanki, zabijanki, a śmierć jest tu przedstawiona jako coś zupełnie normalnego, spokojne odejście na łono przyjaciół i rodziny. Zupełnie bez znaczenia byłoby to czy rodzic lub dyrektor znają fabułę, żadnej wartości nie miałoby też moje zdanie o wartościowości przekazu. Ktoś oberwać by musiał i tą osobą byłabym ja. Dlatego nie... Nie pokazała bym go swoim uczniom i przyznaję to z wielkim żalem, bo dopiero teraz, po niemal półtorarocznej przerwie od pracy zauważam jak bardzo mój świat nauczyciela był ograniczony. Nie mogłam tego i owego, mimo że kłóciło się to z moimi przekonaniami i wizją kształcenia młodego człowieka. To idealistyczne rzeźbienie w glinie było i jest nadal zwykłym babraniem się w niuansach i lawirowaniem między tym co chce się przekazać, a tym co według wszystkich wokół powinno być przekazane. I tak nie wolno mi/nam nauczycielom było podejmować kwestii śmierci, ciężkiej choroby, wojny, czy alkoholizmu, tradycji innej niż nasza, bo niemal od razu odzywały się głosy z góry o tym, że to nie Polskie, że to nie chrześcijańskie, nie dla tak małych dzieci itd. To się wydaje tym bardziej dziwne gdy posłucha się tychże dzieci, które operują takim, a nie innym słownictwem - chłopcy układają z klocków karabiny kbs beryl, żeby naparzać się jak w tej grze słynnej dla dorosłych, dziewczynki śmieją się z biedniejszej koleżanki, która nie posiada butów crocks. A skąd oni to wszystko wiedzą? Ano z filmów zupełnie nieprzystosowanych do wieku, z gier komputerowych i Internetu, których to rodzice zupełnie nie kontrolują i rozmów dorosłych, którzy nie zwracają zupełnie uwagi, że przy swoich dzieciach prowadzą dysputy o tym, że ci politycy "to mordy zdradzieckie, co ośmiorniczki zajadają", a tamta sąsiadka spod piątki to znowu nachlana wróciła, dziadek Władek dorobił się majątką na spadach z wagonów, natomiast Elżbieta z góry 10 godzin rodziła, porozrywało ją i teraz już trzeci miesiąc do siebie dochodzi. Takimi "bzdetami" nikt się nie przejmuje, bo dziecko "nie rozumie", "nie słyszy", ale jak chcesz podjąć temat ważny, zmierzyć się z nim, coś wytłumaczyć w sposób przystępny zaczyna się 💩burza, bo maluch spać nie mógł, albo prosił o jeszcze jedno wyjaśnienie, chciał o tym rozmawiać.
Nie wiem, czy dziś miałabym wystarczająco siły i woli walki by spierać się o to co chciałam przekazać? Jak zachowałbym się postawiona przed dyrektorem, który nakazuje wyłączyć film "jak wytresować smoka", bo uwaga uwaga jest to brzydki film - bez zagłębiania się w fabułę, w przekaż o sile przyjaźni, brzydki i tyle...
Nie pokazałabym w szkole "Coco" i już, ale Antosi za jakiś czas pokażę, bo chciałabym rozmawiać z nim i o tym co piękne i wzniosłe, trudne i straszne, dobre i złe, żeby wiedział że w naszym domu, z nami, może rozmawiać o wszystkim, by rozumiał, czuł i chciał poznawać świat.
Ot, takie przemyślenia mnie dziś dopadły, nostalgię obudziły i odrobinę tęsknoty za dzieciakami w szkole, a przy tym mocne postanowienia przyniosły! Może i kogoś jeszcze natchną!
M.
wtorek, 10 kwietnia 2018
Tak! Tyłem!
- Tyłem? O matko, a co on z nóżkami zrobi?
- Tyłem? No przecież będzie płakał, że nic nie widzi!
- Taki drogi? Weź nie wymyślaj! Toż to przesada!
- Już się naczytałaś tych bzdet w Internecie!?
- Do 25 kg? Przecież zaraz z tego wyrośnie!
- Nasze dzieci były wożone w zwykłych i żyją!
-Taaaaaa! My byliśmy wożeni bez, baaaa, nawet nikt nie zapinał nas w pasy i żyjemy!
Ale kiedyś były inne czasy! Inne samochody, inne drogi, inny odsetek wypadków, mniejsze zagrożenie! Wasze dziecko, to Wasze obowiązki, również w zapewnieniu mu bezpieczeństwa - bo ze mną już żadne więcej na poddupniku nie pojedzie! I tak, naczytałam się, bo zależało mi na tym, by Antoni był możliwie jak najlepiej zabezpieczony na wypadek kolizji. A półtora tysiąca to tak znowu dużo za coś co ma chronić mój największy skarb? Nawet jeżeli wyrośnie, to kupię kolejny, bo na czym, jak na czym, ale na bezpieczeństwie oszczędzała nie będę! I tak, tyłem, jego nóżkom nic nie będzie, a póki ja decyduję nie dziecko, to świat oglądał będzie przez tylną szybę...
No właśnie, tym podobne komentarze słyszałam w ostatnim czasie nagminnie, odpowiedzi takich jak wyżej też musiałam kilka razy udzielić, bo tak to już w naszym kraju jest, że pięknych aut na podwórku czy w garażu stoi masa, ale w żadko którym znajduje się porządny fotelik. Może dlatego, że wiedza o rwf-ach niewielka, a może ignorancja rodziców w tym temacie ogromna. W hipermarketach, sklepikach z akcesoriami dla dzieci, w internecie jest zatrzęsienie foteli dziecięcych, napisy na przytwierdzonych do nich plakietkach dumnie głoszą jakie to testy przeszły, ceny kuszą, także ludzie biorą! Bo dobre! Przyjdzie taki jeden z drugim do sklepu, popatrzy, kolor się zgadza, biere! Skoro sprzedają to znaczy dobre! A guzik!!!!! Bo sprzedawca napisze i powie wszystko, byleby zarobić! I ja to rozumiem, biznes is biznes. Ale do licha, jak ktoś na bazarze wciska ciemnote, że te piękne jabłuszka nie pryskane to tak na słowo wierzymy? Albo gdy Pan w komisie mówi, że ten model telefonu najlepszy, to od razu bierzemy, czy też poczytamy fora, opinie użytkowników? Dlaczego wtedy zapala się lampka w głowie, a w sytuacji wyboru tak nawralgicznego, wielu polega na sklepowej reklamie? Zupełnie tego nie rozumiem...
Każdy kto przeszedł choć jeden wypadek drogowy, stłuczkę chociaż, musi pamiętać ten moment gdy pas boleśnie zaciska się na klatce piersiowej, a głowa zupełnie bezwiednie leci do przodu - ja pamiętam to uczucie, choć nasza stłuczka miała miejsce przy prędkości 20-30 na godzinę. Bolało mnie wszystko od pasa w górę. Także jeśli wyobrażę sobie na swoim miejscu Antka, z główką o masie ¼ całego ciałka, siedzącego przodem, w trakcie wypadku z prędkością przypuśćmy 60 km/h dostaję palpitacji! Tu naprawdę nie trzeba być geniuszem, żeby zrozumieć, że prawa fizyki przy zderzeniu czołowym nie są sprzymierzeńcami!
Wystarczy się nieco zainteresować, pooglądać crash testy, poczytać, zapytać mądrzejszych od siebie, by wybrać odpowiedni model fotela! Wystarczy poświęcić chwilę by dowiedzieć się, że i owszem fotele dostępne w sklepach posiadają homologację, a więc dopuszczono je do ruchu, ale nie oznacza to, że zostały one w jakikolwiek sposób przetestowane pod kątem tego, jak zachowają się w trakcie wypadku - czyli tak naprawdę nie wiadomo czy ochronią one nasze dzieci. Wystarczy odrobinę zagłębić się w temat, by dowiedzieć się, że istnieją testy ADAC i najbardziej rygorystyczny szwedzki Test Plus, dające jako taki pogląd o tym, jak zachowa się dziecko i jego ciałko podczas kolizji.
Na szczęście jest też co raz więcej miejsc w których doradzą nam fachowcy w tej dziedzinie - dopasują sprzęt do dziecka i do samochodu, zamontują i jeśli będzie trzeba przekonają niedowiarków! My byliśmy w 8 gwiazdek, w Warszawie - Panowie wybrali dla nas Axkid Move, odpowiednik starszego Axkid Wolmaxa, z ochroną boczną ASIP, ponieważ najlepiej pasował do Antka. Pokazano nam jak montować ten whikuł (dosłownie wehikuł - bo to, jak jest to skomplikowane, przywodzi na myśl obsługę promu - really nasze pierwsze przepinanie zajęło kilkanaście minut, a po nim oboje przypominaliśmy spocone króliki - pasy kotwiczące, noga, pas biodrowy, zaciski! Łoooo matko! No ale dzięki temu fotel siedzi na mór beton, no i jak chiboczesz nim to rusza się cały samochód), a w wolnej chwili przekabacono i Jarka na jaśniejszą stronę mocy, sadzając go w symulatorze zderzeń.
No i trudno, że portfel stał się lżejszy o kilkanaście stów! Bezpieczeństwo jest priorytetem i mogę nie kupić nowej spacerówki Greentom, czy Stokke albo wypasionego rowerka biegowego, ale fotelik dobry kupię! I już! M.
PS. Taka uwaga już na koniec przyszła mi do głowy! Wyobraźmy sobie najcenniejszą rzecz jaką posiadamy - może tobyć zastawa przedwojenna, albo szable pra pra dziadka z powstania, mogą medale lub biżuteria z kamieni szlachetnych (nie ważne) - i teraz załóżmy że musimy wysłać to coś PP na drugi koniec Polski! W jaki sposób to opakujemy? Jak zabezpieczymy?
Będziemy liczyli się z kosztami?
Nie! To w takim razie dlaczego tak bardzo szczypiemy się jeśli chodzi o bezpieczeństwo naszych dzieci - naszych skarbów, cenniejszych od wszelkich dóbr na ziemi???!!!
- Tyłem? No przecież będzie płakał, że nic nie widzi!
- Taki drogi? Weź nie wymyślaj! Toż to przesada!
- Już się naczytałaś tych bzdet w Internecie!?
- Do 25 kg? Przecież zaraz z tego wyrośnie!
- Nasze dzieci były wożone w zwykłych i żyją!
-Taaaaaa! My byliśmy wożeni bez, baaaa, nawet nikt nie zapinał nas w pasy i żyjemy!
Ale kiedyś były inne czasy! Inne samochody, inne drogi, inny odsetek wypadków, mniejsze zagrożenie! Wasze dziecko, to Wasze obowiązki, również w zapewnieniu mu bezpieczeństwa - bo ze mną już żadne więcej na poddupniku nie pojedzie! I tak, naczytałam się, bo zależało mi na tym, by Antoni był możliwie jak najlepiej zabezpieczony na wypadek kolizji. A półtora tysiąca to tak znowu dużo za coś co ma chronić mój największy skarb? Nawet jeżeli wyrośnie, to kupię kolejny, bo na czym, jak na czym, ale na bezpieczeństwie oszczędzała nie będę! I tak, tyłem, jego nóżkom nic nie będzie, a póki ja decyduję nie dziecko, to świat oglądał będzie przez tylną szybę...
No właśnie, tym podobne komentarze słyszałam w ostatnim czasie nagminnie, odpowiedzi takich jak wyżej też musiałam kilka razy udzielić, bo tak to już w naszym kraju jest, że pięknych aut na podwórku czy w garażu stoi masa, ale w żadko którym znajduje się porządny fotelik. Może dlatego, że wiedza o rwf-ach niewielka, a może ignorancja rodziców w tym temacie ogromna. W hipermarketach, sklepikach z akcesoriami dla dzieci, w internecie jest zatrzęsienie foteli dziecięcych, napisy na przytwierdzonych do nich plakietkach dumnie głoszą jakie to testy przeszły, ceny kuszą, także ludzie biorą! Bo dobre! Przyjdzie taki jeden z drugim do sklepu, popatrzy, kolor się zgadza, biere! Skoro sprzedają to znaczy dobre! A guzik!!!!! Bo sprzedawca napisze i powie wszystko, byleby zarobić! I ja to rozumiem, biznes is biznes. Ale do licha, jak ktoś na bazarze wciska ciemnote, że te piękne jabłuszka nie pryskane to tak na słowo wierzymy? Albo gdy Pan w komisie mówi, że ten model telefonu najlepszy, to od razu bierzemy, czy też poczytamy fora, opinie użytkowników? Dlaczego wtedy zapala się lampka w głowie, a w sytuacji wyboru tak nawralgicznego, wielu polega na sklepowej reklamie? Zupełnie tego nie rozumiem...
Każdy kto przeszedł choć jeden wypadek drogowy, stłuczkę chociaż, musi pamiętać ten moment gdy pas boleśnie zaciska się na klatce piersiowej, a głowa zupełnie bezwiednie leci do przodu - ja pamiętam to uczucie, choć nasza stłuczka miała miejsce przy prędkości 20-30 na godzinę. Bolało mnie wszystko od pasa w górę. Także jeśli wyobrażę sobie na swoim miejscu Antka, z główką o masie ¼ całego ciałka, siedzącego przodem, w trakcie wypadku z prędkością przypuśćmy 60 km/h dostaję palpitacji! Tu naprawdę nie trzeba być geniuszem, żeby zrozumieć, że prawa fizyki przy zderzeniu czołowym nie są sprzymierzeńcami!
Wystarczy się nieco zainteresować, pooglądać crash testy, poczytać, zapytać mądrzejszych od siebie, by wybrać odpowiedni model fotela! Wystarczy poświęcić chwilę by dowiedzieć się, że i owszem fotele dostępne w sklepach posiadają homologację, a więc dopuszczono je do ruchu, ale nie oznacza to, że zostały one w jakikolwiek sposób przetestowane pod kątem tego, jak zachowają się w trakcie wypadku - czyli tak naprawdę nie wiadomo czy ochronią one nasze dzieci. Wystarczy odrobinę zagłębić się w temat, by dowiedzieć się, że istnieją testy ADAC i najbardziej rygorystyczny szwedzki Test Plus, dające jako taki pogląd o tym, jak zachowa się dziecko i jego ciałko podczas kolizji.
Na szczęście jest też co raz więcej miejsc w których doradzą nam fachowcy w tej dziedzinie - dopasują sprzęt do dziecka i do samochodu, zamontują i jeśli będzie trzeba przekonają niedowiarków! My byliśmy w 8 gwiazdek, w Warszawie - Panowie wybrali dla nas Axkid Move, odpowiednik starszego Axkid Wolmaxa, z ochroną boczną ASIP, ponieważ najlepiej pasował do Antka. Pokazano nam jak montować ten whikuł (dosłownie wehikuł - bo to, jak jest to skomplikowane, przywodzi na myśl obsługę promu - really nasze pierwsze przepinanie zajęło kilkanaście minut, a po nim oboje przypominaliśmy spocone króliki - pasy kotwiczące, noga, pas biodrowy, zaciski! Łoooo matko! No ale dzięki temu fotel siedzi na mór beton, no i jak chiboczesz nim to rusza się cały samochód), a w wolnej chwili przekabacono i Jarka na jaśniejszą stronę mocy, sadzając go w symulatorze zderzeń.
No i trudno, że portfel stał się lżejszy o kilkanaście stów! Bezpieczeństwo jest priorytetem i mogę nie kupić nowej spacerówki Greentom, czy Stokke albo wypasionego rowerka biegowego, ale fotelik dobry kupię! I już! M.
PS. Taka uwaga już na koniec przyszła mi do głowy! Wyobraźmy sobie najcenniejszą rzecz jaką posiadamy - może tobyć zastawa przedwojenna, albo szable pra pra dziadka z powstania, mogą medale lub biżuteria z kamieni szlachetnych (nie ważne) - i teraz załóżmy że musimy wysłać to coś PP na drugi koniec Polski! W jaki sposób to opakujemy? Jak zabezpieczymy?
Będziemy liczyli się z kosztami?
Nie! To w takim razie dlaczego tak bardzo szczypiemy się jeśli chodzi o bezpieczeństwo naszych dzieci - naszych skarbów, cenniejszych od wszelkich dóbr na ziemi???!!!
środa, 4 kwietnia 2018
#7wtymroku #wgłębilasu #wmojejopinii
Nie od dziś wiadomo, że ja uwielbiam czytać książki, choć w ciąży będąc jakoś się czytelniczo zaniedbałam. Nie ciągnęło mnie do nowej lektury, pomimo tego że wolnego czasu miałam wbród - co otworzyłam książkę to zamykały mi się oczy. Nadrobiłam natomiast masę seriali, o których muszę tu kiedyś stworzyć osobny post. Nie mniej jednak do swojej pasji wróciłam od nowego, 2018 roku. Jedną recenzję zamieściłam nawet, dziś pora na drugą. Harlan Coben - W głębi lasu.
Znalazła się ona na mojej liście "do przeczytania" już dawno temu, jak z resztą kilka innych tegoż autora, słyszałam bowiem wiele dobrego o jego bibliografii. Nie mogłam się jednak zabrać za żadną z nich, bo stos moich oczekujących książek się piętrzył, nie było wśród nich pozycji pióra Amerykanina, a ja obiecałam sobie, że póki nie przeczytam tego, co czeka sobie na półce przy łóżku, to nie kupię nic nowego. Nawiasem mówiąc jest to dobry sposób na ukrócenie zakupoholizmu książkowego.😉
W głębi lasu dostałam jednak od koleżanki i nie mogłam się powstrzymać - zabrałam się za nią bez najmniejszej zwłoki i już na początku spotkało mnie zdziwienie. Ano obyło się bez charakterystycznego dla mnie znudzenia na samym początku - przy większości książek muszę zmuszać się, by przebrnąć kilka pierwszych rozdziałów, tutaj zaś już od początku miałam radochę z czytania, na raz pochłonęłam kilkadziesiąt stron i nie mogłam się doczekać kolejnej wolnej chwili z książką w ręce.
Dalej było tylko lepiej, fabuła okazała się ciekawym kryminałem, nie zanadto skomplikowanym (co było dla mnie miłą odskocznią po książce Cień wiatru Zafona), i nie tak mrocznym, by nie móc zasnąć (jak po serii Miłoszewskiego, z prokuratorem Szackim na okładce), i z całą pewnością nie tak wyżymające emocjonalnie jak Trakt. Coś jak zagadki Las Vegas do poczytania - choć może czasem obrzydzają to są odprężające niesłychanie! Chyba tego mi było właśnie trzeba po moich ostatnich wyborach lektury. Ciekawa jestem tylko, czy w podobny sposób opisać można inne kryminały Cobena!? Może ktoś podpowie?!???
Dla tych którzy nie czytali, kilka słów na temat fabuły: klasyczny, amerykański stróż prawa, zawzięcie broniący niewinne jednostki, musi stawić czoła demonom z przeszłości. Narażając życie swoje i swojej rodziny, własną karierę i honor zmarłego ojca próbuje rozwikłać zagadkę sprzed lat, kiedy to podczas letniego obozu ginie czwórka młodych ludzi, w tym jego siostra. Wątek główny plączą rodziny poległych, KGB, prywatni detektywi. Nic tu nie jest na 100% pewne aż do samego końca, a wszelkie podejrzenia ze strony na stronę okazują się błędne...
Nic więcej nie powiem, żeby nie zabrać radości czytania. Zapraszam do lektury. M.
sobota, 31 marca 2018
O tym co powinno być ważne...
Rok 2015 bodajże, Okrzeja, Kolonia Dąbrowa, Niedziela Wielkanocna, po porannym obżarstwie wychodzimy odetchnąć świeżym powietrzem. Jarosław, jego brat i bratowa, i ja. Wychodzimy by nieco zmarznąć i popatrzeć na śnieg. Dla mnie to szok, bo jakże to? Mamy Wielkanoc, najbardziej wiosenne święta, zielone, kolorowe, z całą też pewnością nie białe! Ale jakimś pokręconym cudem zamiast tej soczystej zieleni w powietrzu wirują płatki śniegu, a na ziemi leży jego już spora warstewka. Nie pasuje mi to strasznie, humor sypie się w gruzy, bo tak by się chciało już ciepła, spaceru.
Rok 2018, Ząbki, tuż przed wyjazdem do dziadków, wyglądam przez okno w swoim mieszkaniu, pakując ostatnie rzeczy do toreb, w powietrzu wirują identyczne, wielkie śnieżne płatki, a w mojej głowie pojawia się taka stop-klatka. Dawne emocje nijak mają się do tych dzisiejszych. Dawniej to było moje jedyne zmartwienie, że przez ten śnieg to my na świąteczny spacer nie pójdziemy, a dziś przytulam synka i nie mogę doczekać się kiedy zaniesiemy razem koszyczek do kościoła, kiedy pokażę mu pisanki, poczęstuje jajuszkiem i odszukamy razem wszystkie pisklaki zdechlaki, które co roku babcia Grażynka skrzętnie chowa w zakamarkach owsiku, cukierasów, na stole i pod nim. Zupełnie inna magia świąt, zupełnie inne odczucia, zupełnie inne święta...
I ja właśnie tej inności śpieszę pożyczyć wszystkim, zupełnie nowego przeżywania Wielkanocy, pełniejszego... Odsunięcia w kąt trosk o tym, że barszcz za mało czerwony, czy baba nie tak pulchna jak by się chciało, że za oknem plucha, a przecież w nowych butach w taką pogodę się nie pospaceruje. Życzę, by rozglądając się wokół siebie, dostrzec to co najważniejsze, naszych bliskich, razem z nimi przeżywać najbliższe dni, znaleźć czas na rozmowę, uśmiech, żarty i wspomnienia. Życzę oddechu, nawet tego mroźnego... M
sobota, 17 marca 2018
Sen mi przypomniał petardę!
Dawniej śniłam dużo, kilka snów jednej nocy było standardem. Można powiedzieć, że prowadziłam w snach swoje drugie życie. I wiele z tego "drugiego życia" pamiętam do dziś, po wielu latach. Wraz z narodzinami Antoniego sny się urwały, bo skończył się dla mnie nieprzerwany sen - pobudki na karmienie, przytulanie, przewijanie zrobiły i robią swoje. Ale zdarzają się noce, tak jak dzisiejsza, gdy jednak wracam na tamtą stronę i po przebudzeniu w głowie pozostają wspomnienia, jakieś emocje, czy pomysły.
Tym razem mój sen był bardzo nietypowy, ale tak charakterystyczny i barwny, jak tylko potrafiły być sny w czasach świetności snów Martyny! Znajdowałam się nad rzeką, brzeg pokryty był zlodowaciałym śniegiem, woda niosła kry. Nie było jednak zimno, w powietrzu wyraźnie wyczuwało się już wiosnę, niebo było jakby jaśniejsze. Jakieś sto metrów od miejsca w którym obserwowałam nurt, nad wodą przerzucony był mostek, w oddali zaś widać było miasto - Kraków. Ale nie był to Kraków dzisiejszy, tylko grodzisko z czasów ostatnich Piastów (tak, tak naoglądałam się Korony Królów). Dopiero teraz dochodzi do mnie, że ta rzeką to musiała być Wisła, jednak biorąc pod uwagę szerokość jej koryta, to bliżej jej było do Małej Bystrzycy przepływającej przez moją rodzinną miejscowość. Nie byłam tam sama, na brzegu znajdowało się kilkanaście osób i każda z nich miała konkretne zadanie do wypełnienia! Wszyscy razem przygotowywaliśmy Wielkanocne ozdoby. Spuszczane z mostu krople (wody? rosy? kto to robił?), płynąc z nurtem, osadzały się na długich liściach pałki wodnej i innej roślinności, tworząc połyskujące diamenty, my zaś (kto mi towarzyszył?) doglądaliśmy tego procesu i zbieraliśmy co dojrzalsze kamyki - różowe, białe, zielone i żółte świecidełka!
O dziwo nie czułam strachu przed wodą, zapamiętale uganiając się za tymi pisankami, jak określali je moi towarzysze.
Zupełnie abstrakcyjny sen, prawda?
Mimo wszystko uświadomił mi coś, coś przypomniał! Dawno, dawno temu, mając w głowie tylko i w planach, powrót to pisania, wymyśliłam sobie cykl opisujący wspomnienia mojej teściowej, rodziców, a może i dziadków. Pomysł nie wziął się z nikąd, choć może średnio pasuje do tematyki podejmowanej przeze mnie dotychczas.
Mamy to szczęście, że choć mieszkamy daleko od najbliższych, to i tak znajdujemy czas na pielęgnowanie naszych relacji, spotkania i rozmowy. Podczas tychże rozmów często wracamy do wspomnień - przeróżnych - bliższych, dalszych, lepszych, gorszych. Świetni w tego typu wywodach są moi rodzice, ale prawdziwą mistrzynią jest babcia Antosia i mama Jarka, Zosia. Nie znam drugiej osoby z taką pamięcią, potrafiącej ze szczegółami opisywać czasy swojego dzieciństwa, recytować wiersze, tłumaczyć obyczaje. Jeśli tylko uda się naciągnąć Ją na opowieści, zaczyna dziać się magia! Zupełnie jak w opisanym wyżej śnie, wszyscy słuchacze z wypiekami na twarzy przenoszą się w czasy powojenne, dziecięce lata na wsi Okrzeja, do domu kowala w którym pielęgnowane były wszystkie możliwe tradycje. Babcia Zosia opowiada tak ciekawe rzeczy, że każdy z nas wymyśla kolejne pytania, nawet te najbardziej od czapy, byleby moja teściowa nie przestawała mówić. W ten sposób dowiedzieliśmy się o golibrodzie, rwaniu tataraku, wyścigu Tour de Pologne widzianego oczami kilkunastoletniej dziewczyny sześciesiąt lat temu, wigiliach w izbie na grubo zasłanej sianem i sposobach wychowywania dzieci w głębokim PRL-u. Brzmi ciekawie? W rzeczywistości jest jeszcze ciekawsze. Dlatego następnym razem, jak tylko uda mi się pociągnąć nieco za język babcię Zosię, chwycę też za telefon, by zarejestrować to co mówi i spisać to potem skrzętnie. By nigdy nie przepadło zapomniane! W końcu nasze Polskie, lubelskie tradycje są przecudowne i zasługują na to, by dowiedziała się o nich szerszą publiczność, nawet jeśli tutaj nikt nie zagląda!
Jeszcze zaspana, choć po kawie M.
PS. Zdjęć dziś żadnych nie będzie, bo żadne z nich nie uchwyciło by takiej wielobarwności mojego snu!
Tym razem mój sen był bardzo nietypowy, ale tak charakterystyczny i barwny, jak tylko potrafiły być sny w czasach świetności snów Martyny! Znajdowałam się nad rzeką, brzeg pokryty był zlodowaciałym śniegiem, woda niosła kry. Nie było jednak zimno, w powietrzu wyraźnie wyczuwało się już wiosnę, niebo było jakby jaśniejsze. Jakieś sto metrów od miejsca w którym obserwowałam nurt, nad wodą przerzucony był mostek, w oddali zaś widać było miasto - Kraków. Ale nie był to Kraków dzisiejszy, tylko grodzisko z czasów ostatnich Piastów (tak, tak naoglądałam się Korony Królów). Dopiero teraz dochodzi do mnie, że ta rzeką to musiała być Wisła, jednak biorąc pod uwagę szerokość jej koryta, to bliżej jej było do Małej Bystrzycy przepływającej przez moją rodzinną miejscowość. Nie byłam tam sama, na brzegu znajdowało się kilkanaście osób i każda z nich miała konkretne zadanie do wypełnienia! Wszyscy razem przygotowywaliśmy Wielkanocne ozdoby. Spuszczane z mostu krople (wody? rosy? kto to robił?), płynąc z nurtem, osadzały się na długich liściach pałki wodnej i innej roślinności, tworząc połyskujące diamenty, my zaś (kto mi towarzyszył?) doglądaliśmy tego procesu i zbieraliśmy co dojrzalsze kamyki - różowe, białe, zielone i żółte świecidełka!
O dziwo nie czułam strachu przed wodą, zapamiętale uganiając się za tymi pisankami, jak określali je moi towarzysze.
Zupełnie abstrakcyjny sen, prawda?
Mimo wszystko uświadomił mi coś, coś przypomniał! Dawno, dawno temu, mając w głowie tylko i w planach, powrót to pisania, wymyśliłam sobie cykl opisujący wspomnienia mojej teściowej, rodziców, a może i dziadków. Pomysł nie wziął się z nikąd, choć może średnio pasuje do tematyki podejmowanej przeze mnie dotychczas.
Mamy to szczęście, że choć mieszkamy daleko od najbliższych, to i tak znajdujemy czas na pielęgnowanie naszych relacji, spotkania i rozmowy. Podczas tychże rozmów często wracamy do wspomnień - przeróżnych - bliższych, dalszych, lepszych, gorszych. Świetni w tego typu wywodach są moi rodzice, ale prawdziwą mistrzynią jest babcia Antosia i mama Jarka, Zosia. Nie znam drugiej osoby z taką pamięcią, potrafiącej ze szczegółami opisywać czasy swojego dzieciństwa, recytować wiersze, tłumaczyć obyczaje. Jeśli tylko uda się naciągnąć Ją na opowieści, zaczyna dziać się magia! Zupełnie jak w opisanym wyżej śnie, wszyscy słuchacze z wypiekami na twarzy przenoszą się w czasy powojenne, dziecięce lata na wsi Okrzeja, do domu kowala w którym pielęgnowane były wszystkie możliwe tradycje. Babcia Zosia opowiada tak ciekawe rzeczy, że każdy z nas wymyśla kolejne pytania, nawet te najbardziej od czapy, byleby moja teściowa nie przestawała mówić. W ten sposób dowiedzieliśmy się o golibrodzie, rwaniu tataraku, wyścigu Tour de Pologne widzianego oczami kilkunastoletniej dziewczyny sześciesiąt lat temu, wigiliach w izbie na grubo zasłanej sianem i sposobach wychowywania dzieci w głębokim PRL-u. Brzmi ciekawie? W rzeczywistości jest jeszcze ciekawsze. Dlatego następnym razem, jak tylko uda mi się pociągnąć nieco za język babcię Zosię, chwycę też za telefon, by zarejestrować to co mówi i spisać to potem skrzętnie. By nigdy nie przepadło zapomniane! W końcu nasze Polskie, lubelskie tradycje są przecudowne i zasługują na to, by dowiedziała się o nich szerszą publiczność, nawet jeśli tutaj nikt nie zagląda!
Jeszcze zaspana, choć po kawie M.
PS. Zdjęć dziś żadnych nie będzie, bo żadne z nich nie uchwyciło by takiej wielobarwności mojego snu!
poniedziałek, 12 marca 2018
Fotograf na chrzcie?! Dlaczego się zdecydowałam!?
Usłyszałam ostatnio, że chrzciny naszego Antosia wywołały niezłą burzę, w pewnych rodzinnych kręgach. Wszystko za sprawą profesjonalnego fotografa, który tego dnia towarzyszył nam podczas przygotowań i ceremonii w kościele. Nazwano to zachcianką, burżujskim wymysłem i przesadą w ogóle. Ale ja i Jarosław nie żałujemy, Antoni zapewne za kilkanaście lat też będzie się cieszył z takiej pamiątki. Ale może wyjaśnię co nami pokierowało, by mimo wszechobecnej "smartfonerii" i w pełni dostępnych aparatów cyfrowych, wydać dodatkowe kilkaset złotych na zdjęcia.
Jeszcze w czasie ciąży zaplanowałam sobie sesję noworodkową. Przemyślałam to, jak chciałabym, by wyglądała scenografia. Przejrzałam Pinterest i masę innych stron, by wybrać temat przewodni - podobały mi się sesje "lotnicze", z pierzastymi chmurkami, modelem samolotu i charakterystyczną czapeczką. Sceptycznie podchodziłam do tematu golizny, słodko pierdzących czapek krasnala i angielskich napisów (które nomen omen omijam zwykle szerokim łukiem). 26 czerwca wybrałam fotografa, by po krótkiej drzemce, dwie godziny później, musieć w trybie pilnym jechać na porodówkę. Zaskoczona obrotem spraw, wcześniejszym terminem porodu, nie zdołałam załatwić formalności. Sesja noworodkowa, wykonywana zwykle w pierwszych dwóch tygodniach życia maluszka, najzwyczajniej w świecie nam umknęła. A ja nie mogłam tego odżałować. I choć ktoś mógłby powiedzieć -tydzień w tą, tydzień w tamtą, cóż za różnica! - to prawda jest taka, że nam umknął cały pierwszy miesiąc albo i dłużej. Najpierw bałam się o zdrowie Antka - był taki malutki, kruchy - nie chciałam mu fundować niepotrzebnych wrażeń; a potem jakoś w tej nowej codzienności zapomnieliśmy i o tym, by te najmilsze momenty uchwycić. Gdy sobie o tym przypomnieliśmy, to było już za późno. Chrzest jednak zbliżał się wielkimi krokami, dlatego tą uroczystość postanowiliśmy wykorzystać do wykonania profesjonalnej sesji zdjęciowej - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Bez wahania wybraliśmy najlepszą w tym fachu Klaudię Woźniak (by zobaczyć jej prace wystarczy kliknąć tu) - moją sąsiadkę z dziecięcych lat. Zdecydowaliśmy się na wariant fotografii z przygotowań i samej uroczystości w kościele. Pomijając zupełnie celowo przyjęcie, bowiem za kilkanaście/kilkadziesiąt lat najchętniej zajrzymy do zdjęć naszego synka, a nie przybyłych cioć i wujków.
Sesja odbyła się w bardzo dogodnych warunkach, bez nadmiernie napuszonego pozowania, z przymróżeniem oka i co najważniejsze zupełnie bezstresowo dla najważniejszej osoby. Pani fotograf proponowała, podpowiadała, ale ostatecznie najważniejsze i tak było zdanie Antosia, wyjątkowo kapryśnego tego dnia. Markotny i płaczliwy niechętnie się co prawda uśmiechał, aczkolwiek z zaciekawieniem spoglądał w obiektyw, co uchwyciło czujne oko fotografa. Zdjęcia i lekkie zamieszanie z nimi związane (w końcu dorośli stresowali się przed obiektywem), w żaden sposób nie wpłynęły na naszego synka - Antoni pozował w zupełnie naturalnych dla siebie sytuacjach, czuł się przy tym bezpieczny, na ile bezpiecznie może czuć się dziecko otoczone gośćmi, nikt mu nie strzelał w oczy lampą błyskową i nie zmuszał do wysiłku (w co powątpiewali co troskliwsi😉). W trakcie kilkudziesięciu minut pobytu w domu dziadków i Mszy Świętej, Klaudia uchwyciła kilkaset momentów - przywitanie z babcią Zosią, kilka minut chrzestnego, lekki stres rodziców, guganie do tatusia, przytulaski z mamą... A my, później, stworzyliśmy z jej pracy 3 fotoalbumy (po jednym, mniejszym, dla dziadków i duży dla nas) - nasz mogłabym oglądać w zasadzie bez przerwy i wiem, że już zawsze pozostanie on dla nas wspaniałą pamiątką. Zdjęcia wyszły piękne, takie jakie chciałam, o jakich marzyłam i nie ważne co ktoś sądzi na ten temat! Jeśli będzie mi dane jeszcze raz chrzcić swoje dziecko, po raz kolejny zatrudnię fotografa, po raz kolejny zatrudnię do tej pracy Klaudię Woźniak fotograf!
M.
czwartek, 1 marca 2018
Seriale atakują!
Godzina 21 - środa - Antoni i mama oglądają "Na dobre i na złe". Raz jeden jedyny się przydarzyło, raz jeden jedyny dziecko nie chciało iść spać, przez co mogłam zerknąć w telewizor i... o jeden raz za dużo! Bo mi się ciśnienie podniosło, że aż tak telewizja chce nas ogłupiać, wedrzeć się do naszego postrzegania świata kiedy bezmyślnie oglądamy serial! Zwariowałam? Nieeee! Wiem co mówię i aż żal, że dotarło to do mnie dopiero teraz. Ale od początku!
Moje wieczory od ponad pół roku wyglądają bardzo jednostajnie: sprzątanie rynku (stały tekst babci Grażynki, opisujący najzwyklejsze ogarnianie mieszkania po całym dniu pracy i zabaw), toaleta moja, toaleta Antka i około 20.30 wymarsz do sypialni - dziecko potrzebuje stałości w swoim życiu, monotonii, rytuału. Tak więc według naszego rytuału, po kąpieli mama jest tylko i wyłącznie dla Antosia. Nic i nikt się nie liczy - wtedy są przytulasy, gadanie (ja po naszemu, on po swojemu), mizianie, głaskanie, no i błogi spokój. W sypialni nie ma telewizora. Baaaa ostatnimi czasy dla mnie ogólnie nie ma telewizora wieczorem. Nie potrzebuję go do szczęścia, podoba mi się ta błoga cisza ♥️💤💤💤Nie oglądam więc horrorów - wszystkich tych seriali w TVP, Polsat itd., które kiedyś dosyć regularnie śledziłam. Czasem tylko zdarzy mi się rzucić okiem na jakąś powtórkę, w trakcie gotowania obiadu na przykład, nie jestem więc na bierząco z tymi wszystkimi zawiłościami fabuły. Przypadek jednak chciał, że po raz kolejny trafiłam na taki odcinek serialu, gdzie porusza się tematykę debat publicznych. Był już hejt, była adopcja, była depresja poporodowa, gwałt, przemoc domowa, byli weterani wojenni - no i ok, przeżyłam, w końcu na czymś scenarzyści opierać się muszą. Ale jak zobaczyłam odcinek serialu, w którym lekarze szpitala w Leśnej Górze debatują, czy odebrać mamie dziecka prawa rodzicielskie, bo odmówiła lekarskiej interwencji, to mi się krew zagotowała! Nie tak dawno cała Polska żyła historią rodziców, którzy musieli uciekać ze szpitala, bo jakiś wszechwiedzący w kitlu i drugi w todze, uznali ich za zagrożenie dla dziecka, a teraz identyczna sytuacja przedstawiona w serialu. Rodzice tak teraz, jak i wtedy przedstawieni jako antyszczepy, zaściankowcy, proepidemicy. W usta mamy i taty włożono hasła, których żaden wykształcony człowiek nie powiela, takie wydmuszki typu: szczepienia wywołują autyzm, nie jemy glutenu i produktów zawierających laktozę. Zrobiono to po to, by ośmieszyć im podobnych, pokazać ich "elementarną niewiedzę", a przy tym po cichutku sprzedać ciemnemu, oglądającemu serial ludowi, jedyną słuszną wersję! W sumie pewne badania pokazują, że największym zaufaniem do szczepionek, wykazują się słabo wykształceni, nie szukający wiedzy na ten temat ludzie - a więc w mniemaniu tv, jej widzowie.
Niestety dla wielu z nich, skoro przystojny Pan doktor mówi że szczepienia są niezbędne i ratują ludzkie życie, no to tak musi być. I nie ważne, że ten Pan doktor z medycyną nie ma nic wspólnego, baaaa! Z medycyną nie ma nic wspólnego scenarzysta! Szkoda, że się tego nie podkreśla. No ale po co z drugiej strony miałoby się to robić? Serial spełnił swoją misję: utwierdził widzów w przekonaniu, że nieszczepiący rodzice to zuuuuoooo, należy ich zlinczować, podbił lobby szczepionkowemu kilka procent ewentualnych niezdecydowanych. Misja wykonana. Tylko co na to Ci biedni rodzice z Białogardu? Co na to rodzice, którzy zmagają się z ciężkimi NOPami, po tym "najcudowniejszym darze koncernów farmaceutycznych"? Czy ta "telewizja z misją" w jakikolwiek sposób ujmie się też za nimi? Czy te koncerny farmaceutyczne aż tak potrzebują reklamy, by nawet w serialach trzeba było zachwalać ich produkty?
Widzę, że próbuje się nas rodziców podchodzić z każdej strony, w każdy możliwy sposób zagłuszać nasz rozum, sprzedawać jedyną słuszną politykę i sposób wychowania. I jestem w szoku. I buntuję się tym bardziej!
M.
wtorek, 27 lutego 2018
Bycia mamą trzeba się nauczyć!
Pisałam nie tak dawno o tym, jak pechowe ręce ma mój mąż, o tym że pod jego pechem ugjęły się 4 wyświetlacze. Objaśniłam szczegółowo drogę swoich emocji - od tych skrajnych rok temu, gdy pod Centrum Nauki Kopernik Jarosław upuścił swojego Microsofta, aż po dzień gdy zetknięcia z chodnikiem nie przetrwał mój Lg. Napisałam wtedy, że to nic, bo nawet najlepszy i najdroższy telefon nie przysporzy mi tylu zmartwień co ewentualny upadek mojego pierworodnego. I stało się!Wykrakalam! Mnie, matce panikarze, dziecko sturlało się z kanapy!!!😱😱😱
Antoni to ruchliwy niemowlak, aczkolwiek jak na swoje niemal osiem miesięcy jeszcze do niedawna pozostawał w tyle w kwestiach ruchowych za swoimi rówieśnikami. Nie pełzał, nie przemieszczał się, obracał się na brzuszek i plecki ale powoli, tak z "namaszczeniem". Bez obaw niemal, mogłam go zostawić na moment na łóżku, obłożonego poduszkami - bo każda nawet najmniejsza przeszkoda blokowała i w sumie nadal blokuje go, podczas obrotów. Nie martwiłam się idąc do kuchni po szklanke wody, czy odkładając rzeczy do szafki obok. Nie martwiłam się wiec gdy poszłam włączyć zmywarke. Małego miałam cały czas na oku, zagadywałam go kiedy rozpakowywałam tabletkę, uśmiechał się do mnie, oczekując jakichś zaczepek. A gdy odwróciłam wzrok na kilka sekund - wciskając w tym czasie guziczki i uruchamiając urządzenie - Antoniek zdąrzył wykonać pełne dwa obroty (mimo leżącej poduszki), stanąć na nóżkach przy kanapie i pod własnym ciężarem runąć na dywan i koc spływający z kanapy. Kiedy podbiegłam do niego oczywiście zaczął płakać, a ja trzęść się jak osika. Choć o potłuczeniu mowy być nie mogło, raczej bardziej przestraszeniu, to ten płacz mojego dziecka tak mnie zdołował, że jeszcze dobrą godzine dochodziłtam do siebie. Obserwowałam go bacznie do końca dnia i tak jak on nie wykazywał żadnych oznak stłuczenia, tak ja coraz bardziej wyrzucałam sobie, że jak ja mogłam tego nie przewidzieć?! No jak? Biłam się z myślami przeokropnie, aż w końcu zadzwoniłam do mamy. Mamo! - mówię, z lamentem w głosie - Antoś mi z łóżka spadł! Co ze mnie za mama, jego jedynego mam pod swoją opieką, tylko nim się zajmuje i wraz nie potrafie tej jednej rzeczy! A moja mama na to: Dziecko! Choć byłabyś obok, choć byś obserwowała i z oczu na minute nie spuszała to i tak nie upilnujesz! Potłukł się, guza nabił? Jeszcze nie raz to zrobi! A Ty nie jesteś od tego, by całe życie za ręke prowadzić, łapać w locie gdy z roweru spada! Ty masz być silna, by gdy spadnie pomóc mu wstać, otrzepać kolanka, przytulić. I chociaż milion razy będziesz sobie jeszcze wyrzucała że: nie powinnaś go puścić, nie powinnaś dać, powinnaś być obok, powinnaś dopilnować; bo tak już mamy mają; to musisz pamiętać o jednym - dla niego jesteś najlepszą mamą i żadne drobne potknięcia tego nie zmienią!
Noooo i moja mama, Antosiowa babcia, babcia Grażynka, po raz kolejny ustawiła mnie do pionu, obtarła te przyslowiowe kolanka, utuliła na odleglość, no i dała mi jedną z najlepszych lekcji rodzicielstwa. W końcu kto jak to, ale Ona zna się na tym jak nikt. I choć czasem się ze sobą nie zgadzamy to i tak zawsze mam nadzieje, by być choć w polowie tak dobrą mamą dla Antosia, jak moja mama jest dla mnie i mojego rodzeńsywa.
Mama - Babcia Grażynka, jutro obchodziła będzie swoje urodziny, tak więc przesyłamy Jej moc gorących przytulasków gdy za oknem siarczysty mróz i życzymy zdrówka! 💗💗💗
PS. Zdjęcie filiżanki pochodzi ze strony wspaniałej firmy Of Course Colours, która rok temu, specjalnie dla naszych mam, wykonała kubeczki z napisem "Najlepsza Mama, która awansuje na najlepszą Babcię", bo jeszcze wtedy nasz Antoniek był w brzuchu.☺Polecamy wszystkim!
Antoni to ruchliwy niemowlak, aczkolwiek jak na swoje niemal osiem miesięcy jeszcze do niedawna pozostawał w tyle w kwestiach ruchowych za swoimi rówieśnikami. Nie pełzał, nie przemieszczał się, obracał się na brzuszek i plecki ale powoli, tak z "namaszczeniem". Bez obaw niemal, mogłam go zostawić na moment na łóżku, obłożonego poduszkami - bo każda nawet najmniejsza przeszkoda blokowała i w sumie nadal blokuje go, podczas obrotów. Nie martwiłam się idąc do kuchni po szklanke wody, czy odkładając rzeczy do szafki obok. Nie martwiłam się wiec gdy poszłam włączyć zmywarke. Małego miałam cały czas na oku, zagadywałam go kiedy rozpakowywałam tabletkę, uśmiechał się do mnie, oczekując jakichś zaczepek. A gdy odwróciłam wzrok na kilka sekund - wciskając w tym czasie guziczki i uruchamiając urządzenie - Antoniek zdąrzył wykonać pełne dwa obroty (mimo leżącej poduszki), stanąć na nóżkach przy kanapie i pod własnym ciężarem runąć na dywan i koc spływający z kanapy. Kiedy podbiegłam do niego oczywiście zaczął płakać, a ja trzęść się jak osika. Choć o potłuczeniu mowy być nie mogło, raczej bardziej przestraszeniu, to ten płacz mojego dziecka tak mnie zdołował, że jeszcze dobrą godzine dochodziłtam do siebie. Obserwowałam go bacznie do końca dnia i tak jak on nie wykazywał żadnych oznak stłuczenia, tak ja coraz bardziej wyrzucałam sobie, że jak ja mogłam tego nie przewidzieć?! No jak? Biłam się z myślami przeokropnie, aż w końcu zadzwoniłam do mamy. Mamo! - mówię, z lamentem w głosie - Antoś mi z łóżka spadł! Co ze mnie za mama, jego jedynego mam pod swoją opieką, tylko nim się zajmuje i wraz nie potrafie tej jednej rzeczy! A moja mama na to: Dziecko! Choć byłabyś obok, choć byś obserwowała i z oczu na minute nie spuszała to i tak nie upilnujesz! Potłukł się, guza nabił? Jeszcze nie raz to zrobi! A Ty nie jesteś od tego, by całe życie za ręke prowadzić, łapać w locie gdy z roweru spada! Ty masz być silna, by gdy spadnie pomóc mu wstać, otrzepać kolanka, przytulić. I chociaż milion razy będziesz sobie jeszcze wyrzucała że: nie powinnaś go puścić, nie powinnaś dać, powinnaś być obok, powinnaś dopilnować; bo tak już mamy mają; to musisz pamiętać o jednym - dla niego jesteś najlepszą mamą i żadne drobne potknięcia tego nie zmienią!
Noooo i moja mama, Antosiowa babcia, babcia Grażynka, po raz kolejny ustawiła mnie do pionu, obtarła te przyslowiowe kolanka, utuliła na odleglość, no i dała mi jedną z najlepszych lekcji rodzicielstwa. W końcu kto jak to, ale Ona zna się na tym jak nikt. I choć czasem się ze sobą nie zgadzamy to i tak zawsze mam nadzieje, by być choć w polowie tak dobrą mamą dla Antosia, jak moja mama jest dla mnie i mojego rodzeńsywa.
Mama - Babcia Grażynka, jutro obchodziła będzie swoje urodziny, tak więc przesyłamy Jej moc gorących przytulasków gdy za oknem siarczysty mróz i życzymy zdrówka! 💗💗💗
PS. Zdjęcie filiżanki pochodzi ze strony wspaniałej firmy Of Course Colours, która rok temu, specjalnie dla naszych mam, wykonała kubeczki z napisem "Najlepsza Mama, która awansuje na najlepszą Babcię", bo jeszcze wtedy nasz Antoniek był w brzuchu.☺Polecamy wszystkim!
wtorek, 20 lutego 2018
Laktoterror? Nieee butloterror!
Pisząc ostatnio o karmieniu piersią, w odniesieniu do słów pewnej kobiety, poruszyłam tylko jeden z dwóch aspektów naszej rozmowy. Nie dało się jednak połączyć tego w jednym poście, bowiem powstałby wtedy wywód gigantyczny, bez ładu i składu, nad którym nawet ja nie byłabym w stanie zapanować.
Odwołałam się poprzednio do zarzutu "kp jest przereklamowane", dziś natomiast z dziką przyjemnością skomentuję stwierdzenie tej samej osoby, o tym że "u nas w Polsce panuje straszliwy laktoterror".
Odwołałam się poprzednio do zarzutu "kp jest przereklamowane", dziś natomiast z dziką przyjemnością skomentuję stwierdzenie tej samej osoby, o tym że "u nas w Polsce panuje straszliwy laktoterror".
Absolutnie się z tym nie zgadzam, a odkąd w ogóle temat ten mnie bezpośrednio dotyczy,, zauważam że jest dokładnie na odwrót! Dlaczego tak myślę? Już wyjaśniam!
Poczynając od pobytu w szpitalu - przy tym jak wygląda opieka nad mamą i maluszkiem wsparcie laktacyjne wypada blado. W łukowskim szpitalu, w którym na świat przyszedł Antoni, zarówno lekarze jak i położne są właściwie na każde skinienie, ale mimo swojej wiedzy i umiejętności nie potrafią udzielić pomocy w kwestiach kp. Panuje, w moim odczuciu, ogromny bezład, każdy mówi co innego, o cierpliwym pokazaniu młodej mamie właściwej techniki przystawiania dziecka nie ma mowy. Wszystko odbywa się w biegu, bez pochylenia się nad pacjentką i jej ewentualnym i jak najbardziej indywidualnym problemem. Ja miałam wielkie szczęście, ponieważ Antoni radził sobie przy cycu świetnie od samego początku, a wszelkie wątpliwości jakie się pojawiały, na bieżąco rozwiewała moja mama. Jedna z dziewczyn z mojej sali nie miała jednak tak kolorowo... Mimo nawału pokarmu w drugiej dobie nie radziła sobie z karmieniem synka. Dziecko płakało bez przerwy cały dzień, a poproszone o pomoc położne odpowiadały jedynie "przystawiać, przystawiać i przystawiać" - to była ich jedyna recepta. Płakało dziecko, płakała mama! Bo nie potrafiła uporać się z emocjami - piersi kamienie, plamy mleka aż po pępek, a maluszek głodny. Nie zapomne jak wieczorem tego dnia, wpadła do sali (jak przeciąg) jedna z położnych, która wcześniej radziła ciągłe przystawianie i nakrzyczała na tą biedną dziewczynę, że dziecko głode, że natychmiast trzeba podać mm i co też ona do tej pory robiła. Szczerze? Mnie to zszokowało - nie zrobiono nic by jakoś wesprzeć początki karmienia, ułatwić ten start i ostatecznie podano mieszankę, bo tak jest przecież najprościej. Zszokowało i przestraszyło, bo od tego momentu gula rosła mi w gardle gdy Antoni zaczynał płakać, bałam się najzwyczajniej w świecie że ipmnie potraktują podobnie. Wystarczył mi jeden raz, gdy mój synio nieco prężył się przy piersi, a położna bez pardonu podeszła do nas, złapała go za główkę i na siłę podciągnęła do piersi (dziś już wiem, że dziecko przystawiamy do piersi, a nie odwrotnie, ale wtedy nikt tego nie tłumaczył - przycisnięto maluszka do cycka, aż ten zapłakał przestraszony i tyle, nie wytłumaczono w jakim celu).
Moja kuzynka, która swojego synka urodziła w szptalu w Radzyniu Podlaskim doświadczyła zaś sytuacji zupełnie odwrotnej - laktacja rozkręcała się bardzo wolno, pomoc laktacyjna była znikoma (oczywiście reżim przystawiania ciągłego, bez jakiegokolwiek wsparcia "technicznego") i dziecko płaczące z głodu. No ale jak produkcja mleka miała ruszyć, skoro młoda mama denerwowała się tym że jej nie idzie, tym że położne wytykają ją palcami, mówiąc "to ta mama, która nie chce karmić". Różnica jest tu jednak taka, że mieszanki nikt podać nie chciał, a może to był błąd, bo zestresowanej głodem malca mamie trudno było wyciszyć się, uspokoić emocje, a co za tym idzie wkroczyć na właściwą drogę mleczną... Skończyło się oczywiście butelką, bo przy absolutnym braku pomocy fachowca laktacja się nie rozkręciła należycie.
Inna mama, mama bardzo mi bliska, podczas wizyty patronażowej usłyszała, że dziecko się nie najada, bo uwaga uwaga - mama ma za mało wartościowego mleka, przez co waga dziecka nie przyrasta prawidłowo, a co za tym idzie trzeba podać butle! Położna nie zapytała o to w jaki sposób jest dziecko przystawiane, nie zainteresowała się wędzidełkiem maluszka, przyszła z pomocą jedynie w kwestii krótkiego i przerywanego snu wykończonej mamy: "poda pani mieszanke i dziecko bedzie spało w nocy dłużej". Aha, rewelacje o diecie matki karmiącej i chudym mleku też podczas tej wizyty zostały przekazane! Bo przecież ten kompletny stek bzdur trzeba jeszcze utrwalić w społeczeństwie!
Tego typu informacje przekazują i położne, i lekarze niestety - bo gdy zgłosiliśmy się w swojej przychodni u pediatry, gdy kilkutygodniowy Antoś miał problemy brzuszkowe, usłyszałam od lekarki: że mały je zbyt często, jest zbyt gruby, mam stosować lekkostrawną dietę dla mam karmiących piersią, pić herbatki z kopru włoskiego, a Antka w nocy przystawiać góra dwa/trzy razy, bo kiedyś żołądeczek musi odpoczywać! A jak głodny to na wieczór mleko z kleikiem! Taka to pomoc i wiedza laktacyja! Kurtyna!!! Dość powiedzieć, że po tych słowach ubrałam małego pospiesznie i ewakuowałam się z owego gabinetu szybciej aniżeli do niego wchodziłam.
Ale ja przecież nie jestem alfą i omegą, nie skończyłam takiej szkoły, by wiedzieć o karmieniu piersią wszystko, a przyszedł dzień że i ja wymiękłam. Antoni "wisiał" na piersi bez przerwy, a ja obolała nie wiedziałam już komu wierzyć, czy mamie i teściowej, które bądź co bądź wychowywały swoje dzieci wiele lat temu i mają prawo do tego by powielać bzdury o tym że rosołek tak, cytrusy nie, albo o chudym i tłustym mleku, czy też może zawierzyć nowinkom z jednej z fejsbukowych grup dla mam. Zaryzykowałam, poprosiłam o pomoc fachowca - zaryzykowałam, bo biorąc pod uwagę moje dotychczasowe doświadczenia z położnymi, mogłam domniemywać że 200 złotych za wizytę cdl może być jak wyrzucone w błoto. Ale nie zawiodłam się! To była wręcz najlepsza inwestycja! Inwestycja w zdrowie mojego dziecka i mój komfort! Nareszcie pojawił się ktoś kto wysłuchał, przyjrzał się, pochylił nad nami, rozwiał wszelkie wątpliwości, wyjaśnił, pokazał, wytłumaczył!
Podczas tej wizyty dowiedzieliśmy się w jako sposób przystawiać Antka prawidłowo, jak zadbać o piersi. Półtorej godziny z fachowcem zaowocowało drogą mleczną ciągnącą się już ósmy miesiąc, ale to nie ze względu na ten rzekomy laktoterror, lecz własny upór i dzięki wielkiemu wsparciu Jarosława! Tylko on mówił próbuj, nie poddawaj się, skoro tego chcesz to działaj... Wszyscy inni zaś już dawno włożyli mi w dłon butelke, twierdząc że to najlepsze co dla nas moge zrobić! Bo po co się męczyć? Na butelce przecież dziecko prześpi całą noc, a tak to wstawać trzeba!
Taki to właśnie laktoterror u nas w Polsce - ja bym powiedziała, że terror to jest producentów mm, na każdym rogu reklamujących mieszanki które niby identyczne do mleka mamy i terror niedouczonego personelu medycznego, który ma w nosie problemy z karmieniem, który wszem i wobec krzyczy przystawiać i koniec, a gdy to przystawianie nie idzie, wciskający butelke! Taki to laktoterror, gdy w przychodniach laktacyjnych na pierwszym planie w poczekalni jawią się ulotki mleka modyfikowanego! Taki to terror gdy mama musi walczyć z otoczeniem i tłumaczyć się z tego że jeszcze karmi!
Tak, ja karmię i mam nadzieję że jeszcze długo będę! M.
Taki to właśnie laktoterror u nas w Polsce - ja bym powiedziała, że terror to jest producentów mm, na każdym rogu reklamujących mieszanki które niby identyczne do mleka mamy i terror niedouczonego personelu medycznego, który ma w nosie problemy z karmieniem, który wszem i wobec krzyczy przystawiać i koniec, a gdy to przystawianie nie idzie, wciskający butelke! Taki to laktoterror, gdy w przychodniach laktacyjnych na pierwszym planie w poczekalni jawią się ulotki mleka modyfikowanego! Taki to terror gdy mama musi walczyć z otoczeniem i tłumaczyć się z tego że jeszcze karmi!
Tak, ja karmię i mam nadzieję że jeszcze długo będę! M.
poniedziałek, 12 lutego 2018
#2gawtymroku #trakt #wmojejopinii
Wyobraź sobie, że budzisz się w szpitalu, przypięta do aparatury masą kabelków. Zastanawiasz się co też przytrafiło Ci się w ostatnim czasie? Jak się tu znalazłaś? Powoli powracają obrazy z przeszłości: rodzina, mąż, dziecko! Tak dziecko! Synek! Gdzie on jest, zastanawiasz się! Twoje serce matczyne aż krzyczy przerażone na myśl o tym że mogło mu się coś stać... Czujesz nieodpartą potrzebę powrotu do domu, jednak dziwni ludzie próbują na siłę zatrzymać cię w sali szpitalnej. Udaje Ci się uciec, by po niełatwej przeprawie dowiedzieć się, że nikt z bliskich nie rozpoznaje Twojej twarzy. Ukochany nie wierzy Ci, że jesteś faktycznie jego żoną, mimo że pamiętasz najdrobniejsze szczegóły swojego małżeństwa - wasze przyzwyczajenia, rozmowy, wspólnie spędzone chwile. Wystatczy by się załamać? To dołóżmy coś jeszcze! Dowiadujesz się przy tym wszystkim, że dziecko jest tylko wytworem Twojej fantazji. Nie ważne, że
pamiętasz jego zapach, blond czuprynę przegarnianą bez przerwy z oczu, pamiętasz dzień jego urodzin i każdy kolejny - zabawy, przytulanie, beztroski śmiech. Jego nie ma i nigdy nie było. Niewyobrażalne prawda?!
Z takim nawałem niewysłowionego bólu przyszło się zmierzyć bohaterce książki niemieckiego pisarza Arno Strobel.
"Trakt", bo tak brzmi tytuł owej powieści, to w sumie taki triller psychologiczny, który można by dawać na wzór pisarzom - klasyczne podejscie do tematu, niemal odhaczenie kolejnych ważnych punkcików: wejście w przemyślenia głównego bohatera, swoista gonitwa myśli, brak jakichkolwiek punktów zakotwiczenia, dzięki którym można dojść do prawdy, ciągłe zmiany w postrzeganou otoczenia - kto jest kim dowiadujemy się dopiero na końcu książki, a przy tym naprawdę fajny temat całości - zagadkowość ludzkiego umysłu jak się okazuje może stanowić punkt wyjścia dla niezliczonej ilości dzieł.
W rankingu lubimyczytać.pl Strobel za "Trakt" otrzymał 6 i pół gwiazdki. Ode mnie 8. Już tłumacze dlaczego aż tyle, ale nie full. Mianowicie temat trafił do mnie gdzieś bardzo głęboko. Znając życie i moją psychikę obecnie, wszystko przez to, iż dotykał kwestii milości do dziecka. Ciarki mnie bez przerwy przechodziły, podczas czytania, bo w pełni rozumiałam rozpacz mamy, której próbowano wmówić że jej dziecko nie istnieje. Patrzyłam wtedy na swoje i pękało mi serce. Really!
Ale 10 to za dużo, bo kiedy mi już opadły emocje największe, to zauważyłam tą szablonowość powieści. Doskonale potrafiłam przewidzieć to, że za chwilę nastąpią zwroty akcji. Autor nie do końca potrafił mnie oszukać, zwieść na manowce. Choć próbował bez przerwy.
Czy się skuszę na inne książki niemieckiego pisarza? Czemu nie, jest ich podobno jeszcze pięć. Także wszystko przede mną! M.
pamiętasz jego zapach, blond czuprynę przegarnianą bez przerwy z oczu, pamiętasz dzień jego urodzin i każdy kolejny - zabawy, przytulanie, beztroski śmiech. Jego nie ma i nigdy nie było. Niewyobrażalne prawda?!
Z takim nawałem niewysłowionego bólu przyszło się zmierzyć bohaterce książki niemieckiego pisarza Arno Strobel.
"Trakt", bo tak brzmi tytuł owej powieści, to w sumie taki triller psychologiczny, który można by dawać na wzór pisarzom - klasyczne podejscie do tematu, niemal odhaczenie kolejnych ważnych punkcików: wejście w przemyślenia głównego bohatera, swoista gonitwa myśli, brak jakichkolwiek punktów zakotwiczenia, dzięki którym można dojść do prawdy, ciągłe zmiany w postrzeganou otoczenia - kto jest kim dowiadujemy się dopiero na końcu książki, a przy tym naprawdę fajny temat całości - zagadkowość ludzkiego umysłu jak się okazuje może stanowić punkt wyjścia dla niezliczonej ilości dzieł.
Ale 10 to za dużo, bo kiedy mi już opadły emocje największe, to zauważyłam tą szablonowość powieści. Doskonale potrafiłam przewidzieć to, że za chwilę nastąpią zwroty akcji. Autor nie do końca potrafił mnie oszukać, zwieść na manowce. Choć próbował bez przerwy.
Czy się skuszę na inne książki niemieckiego pisarza? Czemu nie, jest ich podobno jeszcze pięć. Także wszystko przede mną! M.
czwartek, 8 lutego 2018
Siedem miesięcy bliskości
Nasz synek tydzień temu skończył siedem miesięcy. Ten czas to siedem miesięcy bliskości, największej jakiej w życiu zaznałam ja sama. Bliskości ponad wszystko - zmęczenie, ból, własne potrzeby, a nawet przekonania. To siedem miesięcy tulenia przy piersi Antosia, przyglądania się na jego maleńkie uszka, paluszki, nosio. Siedem miesięcy karmienia piersią - może nie najłatwiejsze, ale z całą pewnością najwspanialsze! Dlatego krew mi się wzburzyła gdy od fachowca z dziedziny rozwoju niemowląt usłyszałam, że to karmienie to przereklamowana sprawa jest i dlatego też zdecydowałam się o tym napisać, tym bardziej, że moja droga ku temu, by dziś się cieszyć i chwalić, była dosyć nietypowa.
Swoje zdanie na temat karmienia piersią wyrobione miałam zanim zaszłam w ciążę, ba! Zanim w ogóle pojawiła się ona w naszych planach! Piersi miałybyć moje i tylko moje, a do karmienia dziecka służyć miały butelki i mieszanka! Tak w skrócie klarował się mój pogląd, który z dumą prezentowałam wsród rodziny i znajomych. Oberwało mi się za to od teściowej, która nie potrafiła zrozumieć mojego toku myślenia i głośno wyrażała swój sprzeciw. Podczas jednej z takich rozmów dostałam niemałe bęcki od mamy Jarka. Usłyszałm że ona wychowała sześcioro dzieci, nie wszystkie mogła karmić, i chociaż nie było w tym jej winy to sobie tego darować nie mogła, a ja wygaduje tu bzdury jak potłuczona o tym że piersi ważniejsze. Moja bratowa próbowała mnie "nawrócić", tłumacząc coś o więzi i bliskości, czego zupełnie nie rozumiałam. Inni, a właściwie inne (bo w tego typu rozmowach udzielają się głównie kobiety), tylko się śmiali, z niedowierzaniem, kiwajac głową. A ja tak trwałam w swoim myśleniu, aż zaszłam w ciążę i zaczęłam się zastanawiać nad tym jak to wszystko będzie wyglądało w praktyce. Wiedziałam z czym wiąże się opieka nad maluchem, zaczęło też dochodzić do mnie to, iż dziecko nie pozwoli mi w nocy pospać (czego w sumie obawiałam się najbardziej). Dlatego przeprowadziłam rachunek zysków i strat. Zupełnie na chłodno. Wstawanie w nocy, robienie mleka, mycie butelek, wyparzanie/sterylizowanie ich, wydawało mi się strasznie skomplikowane. Postanowiłam spróbować karmienia piersią, zaoszczędzając tym samym czas na sen (był on dla mnie zawsze niezmiernie ważny, uważałam go za jedną z najprzyjemniejszych czynności). Ale bez nadmiernego parcia na kp - jeśli by się nie udało włosów z głowy bym nie rwała. Kupiłam zapas butelek tommie tippie, podgrzewacz, ociekacz sprezentowała mi mama, także gotowa byłam na każdą ewentualność. W planie porodu zaznaczyłam, że zgadzam się na dokarmianie, bo nie miało to dla mnie tak wielkiego znaczenia jak to by Antoś był po prostu najedzony i szczęśliwy.
Dziś już nie wiem, czy faktycznie w szpitalu mój synek dostał mm. Po cięciu cesarskim przystawiono mi go do piersi po jakiejs godzinie, gdy już leżałam w sali pooperacyjnej. Jadł podobno pięknie, ssał bez najmniejszych problemów, choć mi trudno było to ocenić przez silne leki przeciwbólowe. Niewiele pamiętam z pierwszej doby po porodzie: położne, pielęgniarki, moi rodzice a nawet Jarosław który był przy mnie niemal cały czas przebijają się jakby przez mgłę. I to jedno karmienie... Czy było ich więcej? Co się działo w nocy oprócz niezdarnej próby pionizacji? Zupełnie nie kojarzę! Od drugiego dnia jednak Antoni był przy mnie i choć poruszanie się przychodziło mi jeszcze niezbyt łatwo, to karmienie wychodziło znakomicie. Leżał obok mnie, w przydużych ubrankach i bez przerwy podjadał. A ja się cieszyłam, bo to było prostsze i przyjemniejsze niż sobie dotąd wyobrażałam. Przygarniałam go do siebie, tuliłam i działo się samo!
Przez następne miesiące oprócz jednego epizodu, gdy kiepska technika karmienia najzwyczajniej wygrała z moimi już mocno rozbudzonymi chęciami (ale może o tym kiedy indziej), karmiłam z największą radością. Do dziś się to nie zmienia. Widzę w tym same plusy - poczynając od tych zdrowotnych, o których wypowiadać się nie będę, bo zwyczajnie brakuje mi kompetencji, poprzez emocjonalne, na logistycznych skończywszy. By zrozumieć czym dla więzi mamy i dziecka jest kp, to trzeba po prostu przeżyć, doświadczyć, poczuć. Logistykę natomiast wyłożyć mogę - Antonio śpi z nami, kiedy budzi się głodny nie muszę biegać po mleko, bo mam je zawsze gotowe, idealnie ciepłe... Nawet na zbyt długo oczu otwierać nie muszę. Może ktoś podrzuci temat uwiązania w domu, tęsknoty za samotnym wyjsciem, wypadem z koleżankami - mi tego jednak nie brakuje, aż tak jak przypuszczałam że będzie, a jak już zbyt mocno zatęsknie za samotnością, chce wyjść do ludzi, to przecież istnieje jeszcze coś takiego jak laktator, woreczki do mrożenia pokarmu, butelka i wprawiony w bojach tatuś... Wszystko da się pogodzić jeśli się chce! W tym wypadku warto!!! Ja tych naszych siedmiu miesięcy nie zamieniłabym na nic, dzięki karmieniu piersią są one jeszcze bardziej magiczne. Dziś się tylko uśmiecham do wspomnień o tym jakie miałam podejście do tego tematu, ale pobłażliwie, bo do wszystkiego trzeba w życiu dojrzeć. Do roli mamy też!
M - już po karmieniu😉
Swoje zdanie na temat karmienia piersią wyrobione miałam zanim zaszłam w ciążę, ba! Zanim w ogóle pojawiła się ona w naszych planach! Piersi miałybyć moje i tylko moje, a do karmienia dziecka służyć miały butelki i mieszanka! Tak w skrócie klarował się mój pogląd, który z dumą prezentowałam wsród rodziny i znajomych. Oberwało mi się za to od teściowej, która nie potrafiła zrozumieć mojego toku myślenia i głośno wyrażała swój sprzeciw. Podczas jednej z takich rozmów dostałam niemałe bęcki od mamy Jarka. Usłyszałm że ona wychowała sześcioro dzieci, nie wszystkie mogła karmić, i chociaż nie było w tym jej winy to sobie tego darować nie mogła, a ja wygaduje tu bzdury jak potłuczona o tym że piersi ważniejsze. Moja bratowa próbowała mnie "nawrócić", tłumacząc coś o więzi i bliskości, czego zupełnie nie rozumiałam. Inni, a właściwie inne (bo w tego typu rozmowach udzielają się głównie kobiety), tylko się śmiali, z niedowierzaniem, kiwajac głową. A ja tak trwałam w swoim myśleniu, aż zaszłam w ciążę i zaczęłam się zastanawiać nad tym jak to wszystko będzie wyglądało w praktyce. Wiedziałam z czym wiąże się opieka nad maluchem, zaczęło też dochodzić do mnie to, iż dziecko nie pozwoli mi w nocy pospać (czego w sumie obawiałam się najbardziej). Dlatego przeprowadziłam rachunek zysków i strat. Zupełnie na chłodno. Wstawanie w nocy, robienie mleka, mycie butelek, wyparzanie/sterylizowanie ich, wydawało mi się strasznie skomplikowane. Postanowiłam spróbować karmienia piersią, zaoszczędzając tym samym czas na sen (był on dla mnie zawsze niezmiernie ważny, uważałam go za jedną z najprzyjemniejszych czynności). Ale bez nadmiernego parcia na kp - jeśli by się nie udało włosów z głowy bym nie rwała. Kupiłam zapas butelek tommie tippie, podgrzewacz, ociekacz sprezentowała mi mama, także gotowa byłam na każdą ewentualność. W planie porodu zaznaczyłam, że zgadzam się na dokarmianie, bo nie miało to dla mnie tak wielkiego znaczenia jak to by Antoś był po prostu najedzony i szczęśliwy.
Dziś już nie wiem, czy faktycznie w szpitalu mój synek dostał mm. Po cięciu cesarskim przystawiono mi go do piersi po jakiejs godzinie, gdy już leżałam w sali pooperacyjnej. Jadł podobno pięknie, ssał bez najmniejszych problemów, choć mi trudno było to ocenić przez silne leki przeciwbólowe. Niewiele pamiętam z pierwszej doby po porodzie: położne, pielęgniarki, moi rodzice a nawet Jarosław który był przy mnie niemal cały czas przebijają się jakby przez mgłę. I to jedno karmienie... Czy było ich więcej? Co się działo w nocy oprócz niezdarnej próby pionizacji? Zupełnie nie kojarzę! Od drugiego dnia jednak Antoni był przy mnie i choć poruszanie się przychodziło mi jeszcze niezbyt łatwo, to karmienie wychodziło znakomicie. Leżał obok mnie, w przydużych ubrankach i bez przerwy podjadał. A ja się cieszyłam, bo to było prostsze i przyjemniejsze niż sobie dotąd wyobrażałam. Przygarniałam go do siebie, tuliłam i działo się samo!
Przez następne miesiące oprócz jednego epizodu, gdy kiepska technika karmienia najzwyczajniej wygrała z moimi już mocno rozbudzonymi chęciami (ale może o tym kiedy indziej), karmiłam z największą radością. Do dziś się to nie zmienia. Widzę w tym same plusy - poczynając od tych zdrowotnych, o których wypowiadać się nie będę, bo zwyczajnie brakuje mi kompetencji, poprzez emocjonalne, na logistycznych skończywszy. By zrozumieć czym dla więzi mamy i dziecka jest kp, to trzeba po prostu przeżyć, doświadczyć, poczuć. Logistykę natomiast wyłożyć mogę - Antonio śpi z nami, kiedy budzi się głodny nie muszę biegać po mleko, bo mam je zawsze gotowe, idealnie ciepłe... Nawet na zbyt długo oczu otwierać nie muszę. Może ktoś podrzuci temat uwiązania w domu, tęsknoty za samotnym wyjsciem, wypadem z koleżankami - mi tego jednak nie brakuje, aż tak jak przypuszczałam że będzie, a jak już zbyt mocno zatęsknie za samotnością, chce wyjść do ludzi, to przecież istnieje jeszcze coś takiego jak laktator, woreczki do mrożenia pokarmu, butelka i wprawiony w bojach tatuś... Wszystko da się pogodzić jeśli się chce! W tym wypadku warto!!! Ja tych naszych siedmiu miesięcy nie zamieniłabym na nic, dzięki karmieniu piersią są one jeszcze bardziej magiczne. Dziś się tylko uśmiecham do wspomnień o tym jakie miałam podejście do tego tematu, ale pobłażliwie, bo do wszystkiego trzeba w życiu dojrzeć. Do roli mamy też!
M - już po karmieniu😉
sobota, 3 lutego 2018
Pamiętnik część 1
Ostatnio uzmysłowiłam sobie, że umyka wiele z mojej pamięci, zbyt wiele... Że szkoda tych zakopanych gdzieś zbyt głęboko w mojej świadomości wspomnień, do których już nie mam dostępu. Szkoda emocji jakie towarzyszą cudownym wspomnieniom, szkoda dreszczyku czy nawet łezki i nostalgii! Szkoda!!! Ja muszę coś ocalić od zapomnienia, nawet za cenę zbytniego odkrycia czy uzewnętrznienia. Stąd pamiętnik.
Dziś pierwsza jego odsłona - rzecz o tym, w jaki sposób dowiedzieliśmy się, że nasza maleńka dotąd rodzina się powiększy.
Nas dwoje i jakieś 3 centymetry Antosia w brzuszku.
Listopad...
Dosyć chłodny, mglisty dzień...
Zapowiadał się dość ciężko - praca od 6.45 do 17.45 (od otwarcia do zamknięcia świetlicy), 2 zastępstwa, w trzech różnych lokalizacjach szkoły. Dziś po ponad roku od tamtych wydarzeń zakładam, że już wstając z łóżka miałam na ustach tekst "Bllllehhhh, jak mi się nie chce, znowu latanie z jednej do drugiej filii, po co mi to? Jak to po co? kasa, kasa, kasa!!!!" Wiem to, bo pamiętam jeszcze jak nienawidziłam w swojej pracy tracenia czasu na marsze między jedną a drugą placówką, pamiętam też jakie miałam parcie na dodatkowe godziny. Jarek bez przerwy mi powtarzał, że przeginam, krzyczał, że mam zwolnić tempo, bo się wykończę, ale ja nie potrafiłam, zawsze chciałam czegoś więcej, więcej i więcej! Każdą godzinę na złotówki przeliczałam - włączył mi się tryb sknerusa...
Pojawiłam się wiec w pracy przykładnie, punktualnie, by przez pierwsze kilka godzin słuchać przeraźliwego jazgotu wiertarek. Tak tak, wiertarek... To niepojęte, że w świetlicy, naogół najgłośniejszym miejscu w szkole, słyszałam tego ranka tylko i wyłącznie hałasy budowlane. Zagłuszały one wszystko, nawet bawiące się dzieci nie były w stanie przebić się ponad to burczenie... Cierpiałam strasznie - pękała mi głowa, bolał brzuch, bolało wszystko w sumie - zmęczenie na najwyższym poziomie. Oczekiwałam z utęsknieniem końca swojej zmiany w filii i spacerku do głównego budynku szkoły. Niestety spacer nie przyniósł mi ulgi, dotleniłam się, ale moje dolegliwości zaostrzyły się. W żaden sposób nie łączyłam ich z ciążą, ba! Wyśmiałam wręcz koleżankę która kazała mi zrobić test ciążowy! Mimo tego, że staraliśmy się o dzidziusia już od jakiegoś czasu, skłonna byłam prędzej przypisać sobie jelitówkę albo przemęczenie, aniżeli uwierzyć w to że się nam udało. Na samo wspomnienie mojego samopoczucia w tym dniu mam zawroty głowy i mdłości, także nie wiem jak wytrzymałam do 18, a potem jeszcze jazdę komunikacją.
Coś mnie jednak w autobusie tknęło, by zajść do apteki, po test (tak na wszelki wypadek) i leki, którymi miałam się wspomóc przy paskudnym wirusie, który obstawiałam na 90%.
Ale leków już nie zażyłam. Na teście pokazały się dwie kreski a ja doznałam takiej sprzeczności uczuć jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Kiedys... wcześniej... myślałam że zaleje mnie fala miłości, euforia, najbardziej kolorowa tęcza szczęśliwości, a tu? Owszem tęcza była, ale ze wszystkich możliwych uczuć - od paniki, kosmicznego wręcz strachu, przez niedowierzanie, zdziwienie aż po radoche! Pamiętam moją myśl: ale jak to? To już? Udało się? Nie dochodziło to do mnie, mimo dowodu jaki trzymałam w ręce gdy dzwoniłam do męża: -Wracasz już? Kiedy będziesz? -starałam się zachować jak najbardziej naturalny ton głosu. Podobno mi się nie udało, bo gdy mnie usłyszał już wiedział wszystko...
Potrzebował tylko potwierdzenia...
A ja potwierdziłam, ale już twarzą w twarz. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
M. Tajgerze pokaże ci coś (w telefonie wyszukałam zdjęcie synia naszych znajomych), patrz, mówię, Aleksander się urodził - no przecież nie wyskocze z nowiną gdy mąż zdejmuje mundur, kamasze... Potrzebowałam luźnego tematu, a tylko ten pozwalał mi odwrócić oczy...
J. Przyglądając się maluszkowi -Noooo Michał ma Szymka, Szymon Olka a ja?! (W tym czasie wśród rodziny, przyjaciół był babyboom) Miał taki ton glosu, że mi się gardło ścisnęło, wiec nie wytrzymałam i się wygadałam.
M. Ty też masz już swoje maleństwo...
I pokazałam test. Mina Jarosława bezcenna! Czysta radość, szczęście, miłość i ni krztyny strachu. Przytulił mnie tak, iż poczułam pewność że wszystko będzie dobrze, minęły moje ewentualne wątpliwości. Poczułam się bezpiecznie. Poczułam, że coś wskakuje na właściwe miejsce, układanka zaczyna się dopasowywać. Nasze trzy puzzle...
Dziś pierwsza jego odsłona - rzecz o tym, w jaki sposób dowiedzieliśmy się, że nasza maleńka dotąd rodzina się powiększy.
Nas dwoje i jakieś 3 centymetry Antosia w brzuszku.
Listopad...
Dosyć chłodny, mglisty dzień...
Zapowiadał się dość ciężko - praca od 6.45 do 17.45 (od otwarcia do zamknięcia świetlicy), 2 zastępstwa, w trzech różnych lokalizacjach szkoły. Dziś po ponad roku od tamtych wydarzeń zakładam, że już wstając z łóżka miałam na ustach tekst "Bllllehhhh, jak mi się nie chce, znowu latanie z jednej do drugiej filii, po co mi to? Jak to po co? kasa, kasa, kasa!!!!" Wiem to, bo pamiętam jeszcze jak nienawidziłam w swojej pracy tracenia czasu na marsze między jedną a drugą placówką, pamiętam też jakie miałam parcie na dodatkowe godziny. Jarek bez przerwy mi powtarzał, że przeginam, krzyczał, że mam zwolnić tempo, bo się wykończę, ale ja nie potrafiłam, zawsze chciałam czegoś więcej, więcej i więcej! Każdą godzinę na złotówki przeliczałam - włączył mi się tryb sknerusa...
Pojawiłam się wiec w pracy przykładnie, punktualnie, by przez pierwsze kilka godzin słuchać przeraźliwego jazgotu wiertarek. Tak tak, wiertarek... To niepojęte, że w świetlicy, naogół najgłośniejszym miejscu w szkole, słyszałam tego ranka tylko i wyłącznie hałasy budowlane. Zagłuszały one wszystko, nawet bawiące się dzieci nie były w stanie przebić się ponad to burczenie... Cierpiałam strasznie - pękała mi głowa, bolał brzuch, bolało wszystko w sumie - zmęczenie na najwyższym poziomie. Oczekiwałam z utęsknieniem końca swojej zmiany w filii i spacerku do głównego budynku szkoły. Niestety spacer nie przyniósł mi ulgi, dotleniłam się, ale moje dolegliwości zaostrzyły się. W żaden sposób nie łączyłam ich z ciążą, ba! Wyśmiałam wręcz koleżankę która kazała mi zrobić test ciążowy! Mimo tego, że staraliśmy się o dzidziusia już od jakiegoś czasu, skłonna byłam prędzej przypisać sobie jelitówkę albo przemęczenie, aniżeli uwierzyć w to że się nam udało. Na samo wspomnienie mojego samopoczucia w tym dniu mam zawroty głowy i mdłości, także nie wiem jak wytrzymałam do 18, a potem jeszcze jazdę komunikacją.
Coś mnie jednak w autobusie tknęło, by zajść do apteki, po test (tak na wszelki wypadek) i leki, którymi miałam się wspomóc przy paskudnym wirusie, który obstawiałam na 90%.
Ale leków już nie zażyłam. Na teście pokazały się dwie kreski a ja doznałam takiej sprzeczności uczuć jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Kiedys... wcześniej... myślałam że zaleje mnie fala miłości, euforia, najbardziej kolorowa tęcza szczęśliwości, a tu? Owszem tęcza była, ale ze wszystkich możliwych uczuć - od paniki, kosmicznego wręcz strachu, przez niedowierzanie, zdziwienie aż po radoche! Pamiętam moją myśl: ale jak to? To już? Udało się? Nie dochodziło to do mnie, mimo dowodu jaki trzymałam w ręce gdy dzwoniłam do męża: -Wracasz już? Kiedy będziesz? -starałam się zachować jak najbardziej naturalny ton głosu. Podobno mi się nie udało, bo gdy mnie usłyszał już wiedział wszystko...
Potrzebował tylko potwierdzenia...
A ja potwierdziłam, ale już twarzą w twarz. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
M. Tajgerze pokaże ci coś (w telefonie wyszukałam zdjęcie synia naszych znajomych), patrz, mówię, Aleksander się urodził - no przecież nie wyskocze z nowiną gdy mąż zdejmuje mundur, kamasze... Potrzebowałam luźnego tematu, a tylko ten pozwalał mi odwrócić oczy...
J. Przyglądając się maluszkowi -Noooo Michał ma Szymka, Szymon Olka a ja?! (W tym czasie wśród rodziny, przyjaciół był babyboom) Miał taki ton glosu, że mi się gardło ścisnęło, wiec nie wytrzymałam i się wygadałam.
M. Ty też masz już swoje maleństwo...
I pokazałam test. Mina Jarosława bezcenna! Czysta radość, szczęście, miłość i ni krztyny strachu. Przytulił mnie tak, iż poczułam pewność że wszystko będzie dobrze, minęły moje ewentualne wątpliwości. Poczułam się bezpiecznie. Poczułam, że coś wskakuje na właściwe miejsce, układanka zaczyna się dopasowywać. Nasze trzy puzzle...
środa, 31 stycznia 2018
Pech dziś vs pech rok temu
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - prawda stara jak świat! I na dodatek jaka prawdziwa! Tak tak - za chwile znajdzie się ktoś kto skrytykuje: wtf! Prawdziwa prawda! Powiedziała co wiedziała! Ale tak już jest z tymi powiedzeniami, że jedne trafiają do nas bardziej, a inne mniej! W to akurat dotąd nieszczególnie wierzyłam, aż do minionej soboty. Co się takiego wydarzyło i jak pech może przestać przerażać? Spieszę z opisem!
Żeby wszystko dobrze zrozumieć trzeba cofnąć się w czasie jakiś rok, może deko więcej. Była sobota, popołudnie... Wybraliśmy się z Jarosławem do Centrum Nauki Kopernik. Towarzyszyć miał nam mój brat z żoną i córeczką (to dla niej w głównej mierze organizowane było to wyjście), ale malutka się pochorowała i zostaliśmy z pięcioma biletami na nas dwoje. Postanowiliśmy jednak wykorzystać tą okazję. Dojechaliśmy w nienajlepszych humorach, wysiedliśmy z auta i bach! Wkładając klucze do kieszeni J upuścił na bruk swój telefon. Nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać tego co się stało z kilkunastocalowym wyświetlaczem... Jak zobaczyłam tą koronkową pajęczynkę na ekranie puściły mi nerwy. Poryczałam się jak pięciolatka która spadła z roweru! Nastrój doszczętnie przepadł i nie były go w stanie poprawić nawet bajeranckie eksperymenty z piaskiem.
Telefon był niemal nowy wiec uznaliśmy, że najkorzystniej będzie naprawić go i tak też zrobiliśmy. Miesiąc później telefon był już glancuś, a mojemu bratu udało się w końcu wybrać do Ząbek. I co? Witając w garażu rodzinke małż mój po raz drugi upuścił telefon! Jak mydło wysliznął mu się z dłoni. Nie było ratunku! Szybka zbita po raz drugi! Nasze miny musiały wtedy mówić wszystko! Czy się popłkałam? A jakże! Co prawda wytrzymałam do wieczora żeby móc w spokoju, we własnym łóżku sobie pochlipać, ale to się chyba nadal liczy! Z telefonu nie było co zbierać, po poprzedniej naprawie i tak nie działał zbyt dobrze, tak wiec Jarek otrzymał w nagrodę pocieszenia nowy sprzęt.
Mało pecha? Mój kochany i elektronika w ostatnim czasie sie nie lubią, do tego stopnia, iż po kilku miesiącach na posadzce w pracy wylądował tablet. I tu już powolutku dochodzimy do sedna sprawy! Bo choć ta cała powtórka z rozrywki po raz kolejny wyprowadziła mnie z równowagi to do ostatniej soboty nie bardzo potrafiłam sobie uświadomić dlaczego nie wywołała ona u mnie potoku łez! W sobotę bowiem na płytki tuż przed naszym blokiem upadł mój smarfon. Ozdobiła go mało estetyczna pajęczynka, mimo zapewnień producenta LG o tym, że gorillaglass takie wytrzymałe jest! Ano nie jest! Starcia z pechem Jarka nie wygrało! Ale... Mnie to zanadto nie obeszło! To znaczy szkoda mi było telefonu, bo w sumie sprawny jest, nie zamierzałam go narazie zmieniać, ale nie było rozpaczy, darcia włosów z głowy, nerwów, nawet głosu nie podniosłam. Telefon schowaliśmy do kieszeni, zapominając o tym co się stało bo ważniejsze było coś innego! Na rękach miałam, a właściwie w chuście, Antosia!
Jakby on mi wypadł z rąk (a przecież takie historie się innym zdarzają) to byłby powód do lamentu. Ba! W życiu bym sobie nie darowała i wyła cały wieczór, i zapewne kilka następnych, bo ja tak już mam - wystarczyło odarzenie pieluszkowe, żeby mi łzy w oczach stawały. A telefon? Oj tam oj tam! Kupi się nowy! Grunt że byliśmy razem. Antoś wtulony we mnie, przyglądał się na kupki śniegu odrzucone z chodnika. Był bezpieczny. A za chwile miał spędzić fajny czas z mamą i tatą, i koleżanką swoją, i jej rodzicami. I tego czasu nie mogło nic popsuć! Nie było nic ważniejszego!
EEhhhh może to dziwne porównywać te dwie sprawy, bezpieczeństo dziecka i kwestie materialne, ale nie chodzi konkretnie o to, lecz o uwypuklenie zmiany podejscia. To że coś było ważne dla mnie rok temu, może zupełnie stracić na wartości za chwile! Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia! Wczoraj dałabym sie pokroić za najnowszego netbooka, a dziś największą radością byłoby dostać axkida.
Czy to źle że tak się to nam zmienia? Czy to oznacza że dawniej byłam bardziej samolubna? Nie! Kiedyś miałam inne priorytety, dziś mam inne, tamte ukształtowały te obecne, ukształtowały w pewnym sensie nas. I to fajnie że się zmieniły! Trzeba iść do przodu!!!
M.
sobota, 27 stycznia 2018
Ciotka klotka kajająca się...
Miałam ostatnio sen... (Tak! Tak! Tak! Moje bujne życie za zamkniętymi powiekami powrócilo po niemal półrocznej przerwie!) W śnie tym widziałam zdjęcie USG, na nim piękna, maleńka, rozczulająca stopa! Pięć paluszków, piętka drobniutka jak grosik i gdzieś w oddali twarzyczka bobasa. Znałam jego imię, cieszyłam się z jego obecności i gratulowałam szczęśliwej mamie - mojej siostrze Monice. To miała być dziewczynka, Zosia... Zosieńka... Sophie!!!
Siostra co prawda w tym śnie do najszczęśliwszych nie należała, zupełnie jak w realu, zmizerniała, bo pracą przemęczona, za dużo na siebie wzięła! Kazałam jej brać witaminy! -Nie te!!!! -Zwariowałaś?!!!? Tamte mają lepszy skład! Wyśle Ci SMSem nazwę tych co ja brałam w ciąży będąc! Jadłaś coś dzisiaj? - tak ją ganiłam i do pionu ustawiałam! Uszczęśliwić na siłe chciałam! A ona na mnie jak na wariatke patrzyła...
Zupełnie jak wtedy gdy jej ten sen opowiedziałam, zaznaczając że Antonio by się cieszył, gdyby za kilka lat mógł się bawić z rówieśnicą! Bez pardonu oświadczyłam nawet żeby pomyślała o dzieciach! A potem wróciłam do domu i zrobiło mi się głupio! Zamieniłam się w taką co to zdanie swoje lubi narzucać! Kolejną ciotke klotke, która na imieninach babci wbija swój przytłusty paluch w brzuch świeżo upieczonej mężatce, zapytując kiedy dzieci będą! A przecież ja nie tak dawno nienawidziłam takich sytuacji! Wzrokiem zabijałam wszystkie odważne wścibskie. A teraz sama tak zrobiłam. Co mi na rozum padło? Oczywiście dzieci to szczęście niebywałe, ale nie dla każdego, nie w tym samym czasie. I pal go licho jeśli w głowie takiej "napastowanej" dziewczyny pojawia się już ten maluszek w planach, ale jeśli to czysta abstrakcja, to reakcja na akcję może nieco "napastującego" zaskoczyć. Ja po łapach co prawda nie dostałam, ochrzanu też nie było, ale mina M, mówiła, a wręcz krzyczała: WEŹ SIE OGARNIJ I ZAJMIJ SWOIM ŻYCIEM! Nooo ale dotarło to do mnie dopiero w domu! Wtedy też powziełam postanowienie! Więcej takich głupich wywodów robiła nie będę, ani siostrze, ani żadnej innej kobiecie. Muszę zająć się swoim życiem i przygotować możliwie najbardziej ciętą ripostę na czekające mnie z kolei pytania: "synek już jest, to kiedy córeczka?", "kiedy drugie, no bo przecież nie chcesz jedynaka wychowywać?" Bo że takie się pojawi to ja jestem pewna, nie znam tylko dnia ani godziny! M.
PS. Wybacz siostra☺
PS. Wybacz siostra☺
2018! Nowy rozdział (nie)poważnej...
Nieml miesiąc temu rozpoczął się rok 2018, zupełnie Nowy Rok i chciałoby się napisać nowe cele i marzenia! Ale kurcze moje ciągle błądzą gdzieś wokół tego bloga! Postanowiłam wiec spróbować tu wrócić...
Trochę mam pietra, trochę jestem zmęczona, nie wiem czy podołam! Ale sobie powtarzam "jak nie teraz to kiedy?" Za pięć czy dziesięć lat może być za późno, znajdę się w zupełnie innej czasoprzestrzeni, inne priorytety przesłonią moje marzenie, a ja ciągle z nieskrywanym sentymentem będę biadoliła mężowi że chciałam, że to było coś fajnego, że coś mi umknęło! Nie mam na to już czasu! Ostatni rok miał niby 365 dni, a minął tak szybko! kolejne przelecą jeszcze szybciej, tym bardziej że jak to powiedział ktoś mądry: z minuty na minutę, każda sekunda staje się krótsza.
A ja się tego boję! chcę zatrzymać nieco ten czas, nacieszyć się tym co tu i teraz, bo nigdy nie było lepiej!
Trochę w pogoni za umykającym marzeniem, trochę dla własnej satysfakcji, odrobinę przez lekki prztyczek w nos i podsuniętą lekturę, w znacznym stopniu przez kusicielstwo A, dla siebie... Jestem tutaj znowu. Nadal (nie)poważna mężatka i już najszczęśliwsza mama. Martyna
Trochę mam pietra, trochę jestem zmęczona, nie wiem czy podołam! Ale sobie powtarzam "jak nie teraz to kiedy?" Za pięć czy dziesięć lat może być za późno, znajdę się w zupełnie innej czasoprzestrzeni, inne priorytety przesłonią moje marzenie, a ja ciągle z nieskrywanym sentymentem będę biadoliła mężowi że chciałam, że to było coś fajnego, że coś mi umknęło! Nie mam na to już czasu! Ostatni rok miał niby 365 dni, a minął tak szybko! kolejne przelecą jeszcze szybciej, tym bardziej że jak to powiedział ktoś mądry: z minuty na minutę, każda sekunda staje się krótsza.
A ja się tego boję! chcę zatrzymać nieco ten czas, nacieszyć się tym co tu i teraz, bo nigdy nie było lepiej!
Trochę w pogoni za umykającym marzeniem, trochę dla własnej satysfakcji, odrobinę przez lekki prztyczek w nos i podsuniętą lekturę, w znacznym stopniu przez kusicielstwo A, dla siebie... Jestem tutaj znowu. Nadal (nie)poważna mężatka i już najszczęśliwsza mama. Martyna