czwartek, 5 lipca 2018

O tym jak truskawki zmieniły bieg naszej historii 😊

Zapewne kiedyś powiem "o matko, to było tak dawno, już nie pamiętam", przez rok tylko tyle momentów umknęło, co będzie za kilka lat? Dlatego postanowiłam spisać, opowiedzieć te 10 dni, od 26 czerwca 2017 do 5 lipca mniej więcej, 10 przełomowych dni, po których życie obróciło się do góry nogami, wszystko straciło sens by odnaleźć go w nowym...


Rok temu, 26 czerwca, przed południem miałam kontrolną wizytę u Pani doktor prowadzącej moją ciążę. Kontrolną, zwyczajną, jak co miesiąc - ważenie, mierzenie ciśnienia, USG, potwierdzenie "siusiak jest, nie odleciał" (dla niewtajemniczonych - ja strasznie chciałam mieć synka, to była wręcz obsesja), analiza wyników badań, zalecenia, parę żarcików i do domu. Ale nie do swojego, tylko na wieś, za zgodą lekarza oczywiście - bo to jeszcze 5 tygodni do rozwiązania, ale badania sugerowały, że Antonio na ten świat się jeszcze nie wybiera. To była niedziela...
Popołudnie minęło spokojnie, nie pamiętam z niego nic, co musi oznaczać tylko tyle i aż tyle, że leniliśmy się do wieczora.
Dopiero następny dzień przyniósł niezłą burzę z piorunami. Jako że sezon truskawkowy się już kończył, ja maniak truskawkowy nie mogłam przepuścić pożerania ich prosto z krzaka i makaronu ze śmietaną i truskawkami, popijanego truskawkowym koktajlem.😜🙈🙊🙉 No nie mogłam i już. Od rana trułam d*** Jarkowi, żeby ze mną poszedł na pole i choć nie chciało mu się strasznie, to w końcu się zgodził. Poszliśmy więc - to ze 250 metrów w jedną stronę, na polu wszystkie krzaki obeszliśmy chyba, bo truskawkom bliżej już było do poziomek aniżeli do pięknych dorodnych deserowych, no i droga powrotna. Tak mi się już wracać nie chciało, tak nogi bolały, pamiętam wręcz do dzisiaj to uczucie jakbym w brzuchu kamienie niosła, taki ciężki się zrobił. Już mi się odechciało i tych koktajli, i makaronu, resztę z łubianki (jakże by inaczej) spałaszowałam na ławeczce pod domem, w cieniu. I poszłam na drzemkę...
Spałam jednak bardzo niespokojnie, by po godzinie wstać bardziej zmęczoną aniżeli wcześniej. Poczłapałam więc do łazienki, chciałam opłukać twarz wodą, w końcu to zawsze pomaga się ocknąć i... się ocknęłam jak poczułam odpływające wody.
Moja reakcja? Nieeeee, nie, nie, hahaha, to nie może być to, ja się na pewno obudziłam? Jarosłaaaaaaaw! Taka mieszanka rozbawienia, konsternacji i strachu. Chyba nie docierała do mnie wtedy skala zagrożenia - w brzuchu miałam wcześniaka!!!, cierpiałam na ciążowe nadciśnienie, mój lekarz i mój szpital 120 km stąd, nie miałam ze sobą nic prócz dokumentów... Jedyna myśl jaka mi się wtedy uroiła w głowie, którą z resztą poparł mój mąż, było "wracamy do Warszawy!". I tak stałam w salonie teściowej, zszokowana zastanawiałam się pakować rzeczy, zostawić, jechać na IP, nie jechać?! Człowiek w takich momentach głupieje więc na całe szczęście decyzję za nas podjęła #BabciaZosia, ochrzaniła nas porządnie, ustawiła do pionu, kazała jechać do najbliższego szpitala "bo do Warszawy jechać będziecie 2 godziny, a jak korki będą, a jak skurcze przyjdą, to co zrobisz?!". Posłuchaliśmy się jej, zapakowaliśmy się do Gabrysi (Astry naszej znaczy się) i w 30 minut znaleźliśmy się pod szpitalem. Z Izby Przyjęć skierowano nas od razu na górę, na oddział, bezpośrednio do lekarza. Ale zanim przyszedł lekarz z marszu przejęła mnie Pani Beatka, położna, dla której jak się później okazało, był to pierwszy dzień pracy w szpitalu. Spisała wszystkie moje dane, wypełniła dokumentację i kazała iść na blok porodowy! Chyba dopiero wtedy do mnie dotarło, że to się dzieje naprawdę😜 moje myślenie jednak szwankowało dalej, bo gorszy od całego strachu był dyskomfort, myśl że nie mogę iść pod prysznic, nie mam czystych ubrań na zmianę. Jeszcze zanim zbadał mnie lekarz dostałam jasny komunikat, że nikt ze szpitala, z sączącymi się wodami, mnie nie wypuści, także w drogę do Ząbek po torby do szpitala wysłałam brata, bratową zaangażowałam w zorganizowanie mi najpotrzebniejszych rzeczy "na teraz", mamę swoją o mało nie przyprawiłam o zawał, sama zaś denerwowałam się, że JA CHCĘ POD PRYSZNIC!!! Torby spakowane czekały na odpowiedni moment więc Michał nie miał problemów z ich dostarczeniem, bratowa stanęła na wysokości zadania i w porze gdy wszystkie sklepy w mieście są już zamknięte, wykombinowała dla mnie koszulę (taki antygwałt trochę, ale najważniejsze, że się w nią zmieściłam i mogłam przebrać w coś suchego)...
Wtedy zaczęły się badania, analizowanie wyników, jedno USG, drugie USG, pytania: ale jak to 35 tydzień? Dziecko wygląda na donoszone, waga około 3 kg! Jaki lekarz prowadził ciążę? Czy aby na pewno się nie pomylił? No i decyzja, Pani zostaje na oddziale, zobaczymy co pokaże czas, podajemy zastrzyki, bo jeśli lekarz prowadzący nie myli sie co do wieku ciąży, to maluch ma jeszcze niewykształcone płucka.
Tak przeleżałam na tej sali porodowej do rana, na straszliwie niewygodnym i wysokim łóżku, że podstawiono mi stołek żebym miała łatwiej się sturlać😂. Obchodzono się ze mną jak z jajkiem, to znaczy Pani Beatka obchodziła się mną do samego rana, monitorowała ktg i tylko jej zastrzyki nie bolały. To ona pomagała mi gramolić się na to niebotycznie wysokie łóżko, ona pocieszała, żartowała i uspokajała! Wspaniała kobieta ❤️
Do rana nie zadziało się jednak nic sensownego, skurcze się nie zaczęły... Po kolejnym USG w obecności trzech lekarzy, przeniesiono mnie na tzw salę do porodów rodzinnych, z klimatyzacją, wygodnym łóżkiem (nareszcie!) no i samodzielnej, co najważniejsze. Jarosław siedział ze mną cały czas, na zmianę z rodzicami, którzy wieczorem przywieźli mi najpyszniejsze jakie w życiu jadłam pieczone 🍗 i 🍓🍓🍓deser! Jakże by inaczej😋
Ale czy po tych truskawkach w końcu coś się zadziało??? Bo to, że wywołały one uśmiech na twarzach położnych to chyba pisać nie muszę!
Odpowiedź w kolejnym wpisie...
M.