Ostatni tydzień spędziliśmy na wsi, u babć i dziadka i jak zwykle przywiozłam z wojaży mały pakuneczek wspomnień Zosi i Grażynki... Aż żal, że w odpowiednim momencie, słuchając jak oczarowana opowieści, nie potrafiłam z przejęcia włączyć dyktafonu w telefonie, pocieszam się jednak tym, że wszystkiego nasłuchałam się w poniedziałek, a więc nie ulotniło się to jeszcze z mojej pamięci... Piszę więc póki pamiętam😊
Nad kefirkiem truskawkowym słuchałam, nad nim też spisałam...
Rzecz o tym jak kilka dekad temu dbano o to, by nie zamożyć głodem niemowląt...
Podczas jednej z rozmów z moją mamą, przerywanej podjadaniem przez Antka cycka co pięć minut, Grażynce się wyrwało: "Fajnie tak karmić, ja lubiłam... Te butlowe mamy mają gorzej, ale kiedyś to było... (Nie muszę chyba mówić, jak w tym momencie zadźwięczały moje radary i uszy strzyc zaczęły?). Kiedyś to tych butelek nie było..." M. (córka koleżanki mojej mamy) nie mogła pić mleka z piersi, a przecież dziecko jeść jakoś musi, więc modelowano butlę z półlitrówki 40-to procentowego napoju alkoholowego, do tego dokładano specjalny, brzydki, wielki, brązowy (wynika tak z opisów mamy) smok, który kupowało się w aptece i takim wynalazkiem karmiono niemowlęta. Nieporęczne to to było, ciężkie i wielkie, ale trzeba było sobie radzić...
Gdy o tym usłyszałam, nie przyszło mi do głowy najbardziej logiczne pytanie: a zwykłych butelek to nie było?, zapytałam natomiast: a nie lepiej w takiej mniejszej butelce było rozrobić to mleko? W takiej "małpce" na przykład? Karcący wzrok kazał mi się jednak przymknąć i słuchać dalej... Małpek nie modelowano na butelki, a maluchy leżały sobie na kocyku, obok spoczywała ta wielka butla, bo ni hu hu nie były w stanie utrzymać takiego potwora w rączkach, jak teraz robią to co dzielniejsze dzieciaczki. Moja mama, podobno żartowała sobie z mamą M. że niedługo trzeba będzie robić mleko w butelce po winie, bo mała M. rosła jak na drożdżach i mlekiem delektowała się jak rasowy degustator z fabryki Wedla...
Historię ową przyjęłam z niemałym rozbawieniem i dopiero później wykiełkowała w mojej głowie myśl, by na spytki wyciągnąć Teściową... W końcu Jarosław karmiony był niemal od początku tylko butelką, jego mama nie miała ni krztyny pokarmu, co tłumaczono wtedy jej wiekiem (42 lata). Tak więc zapytałam i okazuje się, że butelki (takie dziecięce) były, a i owszem, ale trzeba było się mocno postarać by je zdobyć. Babci Zosi się udało, wystarała się o nią w aptece i choć może nie przypominała tych kolorowych dzisiejszych to "była szklana i miała podziałkę". Jedna jedyna w domu🙉, podczas gdy ja, karmiąca piersią mam ich 4🙊!!!
A co takie maluchy jadły??? Ano te karmione piersią, to wiadomo, cyc i nic co najmniej do pół roku! Tak!!! Nie przesłyszałam się! Spytałam o to jeszcze by się upewnić, że mnie uszy nie mylą! Do pół roku cyc i tylko cyc, a później kleiki, no i zupki. A zdarzało się nawet, że taki berbeć się tak w tym mleku maminym rozsmakował, że i do roku pokarmów stałych nie chciał do ust wziąć (jak jedna z sióstr Jarka), no i nikt wtedy mamie nie opowiadał bzdur, że dziecko głodzi, że pokarm niewartościowy już ma! No to skąd ja się pytam, to przekonanie pokutujące w naszym społeczeństwie, że po czwartym miesiącu to już marcheweczkę w dzióbka włożyć trzeba i jabłuszko tarte, skoro nasze babcie miały na tyle rozumu by jednak wstrzymać się z rozszerzaniem diety niemowląt? Nowa moda lat 90-tych??? Społeczeństwo się rozwijało, wszystko miało być takie nowoczesne to i podejście mamuś do żywienia też "przyspieszyło"?
W sumie to kilka miesięcy temu, mocno zaskoczyła mnie babcia Zosia, że nie nalegała na rozpoczęcie rozszerzania diety Antkowi po czwartym miesiącu, dziś już rozumiem... Te nasze babcie i mamy to mądre kobiety😊
A co jeśli mama pokarmu nie miała? Tu znowu mam dwie sprzeczne wersje - bo moja mama twierdzi, że mm było na wyciągnięcie ręki i tym się takich nieboraków karmiło, Zosia uważa jednak inaczej (choć można to zrzucić na karb czasów gdy obie wychowywały swoje dzieci - najstarszej siostrze Jarosława niedawno stuknęła pięćdziesiątka, mój brat zaś jest ponad 15 lat młodszy), gdy urodził się J. mleko modyfikowane można było kupić tylko na receptę, którą zdobyć było bardzo trudno. Mój mąż od 3 tygodnia życia zajadał więc mleko krowie. Na początku, według lekarskich zaleceń, rozcieńczane wodą 1:1, z czasem zaś samo mleko. Podobno nie miał problemów brzuszkowych, od razu śpieszę dodać. Gdy samo mleko przestało wystarczać, to dodawano do niego tapiokę, gotowaną na wodzie, na wolnym ogniu. "Sypało się tą mąkę z tapioki do wody, powoli, żeby grudek nie narobić i mieszało aż się zagotowało. Wody musiało być tyle samo co mleka, do którego się potem tą kaszkę dokładało. Pyszne to było." - tyle wyjaśnień od babci Zosi.
A zupki? To tak jak dziś... Jak był czas żeby oddzielnie ugotować to się gotowało - moja mama na przykład często wspomina to, że codziennie przez kilka lat wstawała o 5, żeby dla mnie i brata nagotować, codziennie, bo musiała być świeża. Na kurczaczku lub cielęcince (ja się pytam skąd moi rodzice brali takie mięso???). Kwestia świeżej zupki została jej do dziś, bo gdy przyjeżdżamy z Antonim na Bystrzycę, to babcia już główkuje, co też przygotować do jedzenia młodemu. I choć absolutnie nie musi martwić się jego dietą, to zwykle tak czy siak przyrządza pyszny rosołek z lanymi kluseczkami albo zupkę jarzynową... Zupka to mus!!!
Babcia Zosia natomiast, jak to mama 6 dzieci, prezentuje i prezentowała nieco większy luz w tej kwestii. Zupka, a i owszem, ale taka jak dla wszystkich, tylko odlana w odpowiednim momencie i nie przyprawiona tak mocno...
Takie to było wychowanie 30-40 lat temu, czy było łatwiej? A może trudniej? Zależy jak na to spojrzeć - dziś znacznie łatwiej dostępne są wszelkie pomoce dla mamy - butelki, doidy cup, kubki 360, wyparzacze, podgrzewacze, mleko, kaszki itd, ale i "cioć dobra rada" też chyba więcej! Jedna mądrzejsza od drugiej - nie masz mleka! Podaj mm! - on się nie najada! Jabłuszka upiecz i oskrob! A tu chyba trzeba zawierzyć naszemu instynktowi, jak nasze mamy i babcie to robiły - my wychowywani bez technicznych nowinek śmiercią głodową nie pomarliśmy, naszym maluchom też nie są one niezbędne! Aby mama miała spokój, to maluszek z głośnym brzuszkiem nie będzie! M.
czwartek, 31 maja 2018
wtorek, 15 maja 2018
Przygotowania do wyprawy cz. 1
Zdjęcie pochodzi z serwisu Itaka.pl
Półtora roku temu, w zimnym październiku, po powrocie z pracy, Jarosław oznajmił mi "jedziemy do Chorwacji, zabukowałem hotel, wybrałem termin, jedziemy!!!" Na 28 lipca zaplanował wyjazd z Polski, powrót dziesięć dni pózniej... Szykowało się tak pięknie! Aż na początku grudnia usłyszałam w gabinecie lekarskim maleńkie serduszko Antosia i chwilę potem datę porodu - 28 lipca:-) zdziwienie? Tak, to chyba najlepsze określenie, bo choć o dziecko staraliśmy się od kilku chwil, to ta pokrywająca się data wywołała lekki szok. Wakacje odwołaliśmy, by 28 lipca cieszyć się już miesięcznym Antkiem w domu - było jeszcze piękniej😊.
W tym roku jednak wszystko wskazuje na to, że jedziemy! Planowana data wyjazdu 11 czerwca, tak więc czasu coraz mniej, a przygotowań nie ubywa...
Dla mnie jest to wyzwanie niczym wejście na szczyt Kasprowego (z moim i Jarka lękiem wysokości? Nie do przebycia!) - no bo jak zaplanować 16-to godzinną podróż z roczniakiem, jak zapakować cały ten majdan by niczego nie zabrakło, jakie atrakcje/region Chorwacji wybrać by było ciekawie, ale i by wypocząć? Czy to w ogóle dobry pomysł? Czy to się może udać?
Podjęliśmy rękawice i od marca uparcie dążymy do naszego celu nad Adriatykiem. W kilku najbliższych postach postaram się co nieco opowiedzieć😊
Ale może po kolei i nie wszystko na raz!
Ale może po kolei i nie wszystko na raz!
Dziś kwestia auta, drogi i wszystkiego co z tym związane! Na szczęście ta działka przygotowań w 90% spadła na Jarka...
On wybrał najpierw nasze nowe auto (nie nie, kwestia jego kupna nie była podyktowana tylko wyjazdem, a właściwie w ogóle nim nie była podyktowana - drugie auto było potrzebne w domu, ponieważ przy maluchu moja Ząbkowska ulica z dogodnego komunikacyjnie miejsca zamieniła się w utrapienie. Jak się okazało trudno się stąd wydostać, z wózkiem wszędzie jest daleko), duże, bardzo wygodne auto, z pokaźnym bagażnikiem i co najważniejsze duuuużo młodsze, a przy tym pewniejsze aniżeli nasza pełnoletnia już Gabrysia (robocza/pieszczotliwa nazwa naszej Astry). Do mnie należy tylko zaprowadzenie go w najbliższych dniach do zaufanego mechanika, żeby posprawdzał ją jeszcze, skorygował ewentualne usterki, tak byśmy bezpiecznie dotarli do celu. Na tym właściwie zamyka się mój udział w tej części przygotowań, jeśli nie policzymy mojego yhyyyym, ahaaa, okej, masz rację, gdy pytana o zdanie na temat trasy próbowałam wykazać zainteresowanie😂
Co do drogi do Chorwacji jest kilka szkół - jedni uważają, że wieść powinna przez Czechy, Austrię i Słowenię, inni twierdzą, że wygodniej przez Słowację i Węgry. Nie wiem jak lepiej, wiem tylko, że Jarosław wybrał opcję drugą - polecali nam ją znajomi jako wygodniejszą i tańszą.
Droga ta wiedzie ponadto w okolicach Balatonu, który również chcieliśmy zobaczyć. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli w Sjofoku spędzimy dwa dni, wracając już z naszych wakacji. W drodze do zaś zatrzymamy się w pensjonacie nad Dunajem, w północnych Węgrzech.
Zdajemy sobie sprawę jak wykańczająca dla kierowcy jest wielogodzinna jazda - dlatego trasę dzielimy na dwie części. Ponadto nasz mały podróżnik, przypięty ciasno w foteliku, mógłby się buntować nawet gdybyśmy po Bożemu robili co godzinę przerwę. Bez sensu katować jego i Jarka, wygodniej, bezpieczniej przenocować gdzieś w połowie drogi.
Tak więc postanowione... Teraz jeszcze kwestia winiet autostradowych i klarowne oznaczenie pop. Wiem że Jarek nad tym pracuje i jak tylko wyklaruje się coś konkretnego z jego przemyśleń to napiszę tutaj...
Udało się już za to ogarnąć wszystkie sprawy formalne, co takiego? Opiszę niebawem. M.
On wybrał najpierw nasze nowe auto (nie nie, kwestia jego kupna nie była podyktowana tylko wyjazdem, a właściwie w ogóle nim nie była podyktowana - drugie auto było potrzebne w domu, ponieważ przy maluchu moja Ząbkowska ulica z dogodnego komunikacyjnie miejsca zamieniła się w utrapienie. Jak się okazało trudno się stąd wydostać, z wózkiem wszędzie jest daleko), duże, bardzo wygodne auto, z pokaźnym bagażnikiem i co najważniejsze duuuużo młodsze, a przy tym pewniejsze aniżeli nasza pełnoletnia już Gabrysia (robocza/pieszczotliwa nazwa naszej Astry). Do mnie należy tylko zaprowadzenie go w najbliższych dniach do zaufanego mechanika, żeby posprawdzał ją jeszcze, skorygował ewentualne usterki, tak byśmy bezpiecznie dotarli do celu. Na tym właściwie zamyka się mój udział w tej części przygotowań, jeśli nie policzymy mojego yhyyyym, ahaaa, okej, masz rację, gdy pytana o zdanie na temat trasy próbowałam wykazać zainteresowanie😂
Co do drogi do Chorwacji jest kilka szkół - jedni uważają, że wieść powinna przez Czechy, Austrię i Słowenię, inni twierdzą, że wygodniej przez Słowację i Węgry. Nie wiem jak lepiej, wiem tylko, że Jarosław wybrał opcję drugą - polecali nam ją znajomi jako wygodniejszą i tańszą.
Droga ta wiedzie ponadto w okolicach Balatonu, który również chcieliśmy zobaczyć. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli w Sjofoku spędzimy dwa dni, wracając już z naszych wakacji. W drodze do zaś zatrzymamy się w pensjonacie nad Dunajem, w północnych Węgrzech.
Zdajemy sobie sprawę jak wykańczająca dla kierowcy jest wielogodzinna jazda - dlatego trasę dzielimy na dwie części. Ponadto nasz mały podróżnik, przypięty ciasno w foteliku, mógłby się buntować nawet gdybyśmy po Bożemu robili co godzinę przerwę. Bez sensu katować jego i Jarka, wygodniej, bezpieczniej przenocować gdzieś w połowie drogi.
Tak więc postanowione... Teraz jeszcze kwestia winiet autostradowych i klarowne oznaczenie pop. Wiem że Jarek nad tym pracuje i jak tylko wyklaruje się coś konkretnego z jego przemyśleń to napiszę tutaj...
Udało się już za to ogarnąć wszystkie sprawy formalne, co takiego? Opiszę niebawem. M.
wtorek, 8 maja 2018
Był film, są przemyślenia...
Widziałam ostatnio świetny film animowany. Coco...
Choć za bajkami nie przepadam szczególnie, zwykle omijam takie produkcje szerokim łukiem, to ta jakoś od pierwszej minuty mnie pochłonęła. Żeby była jasność, musiałam sobie pomarudzić "o matko bosko, znowu włączasz jakąś bajkę?! Ile Ty masz lat? Nie ma nic normalnego?", połajałam Jarka, jak zobaczyłam charakterystyczną czołówkę Disneya. A chwilę potem już siedziałam urzeczona, bo te kolory takie niesamowite! Od pierwszej minuty oczy widza atakuje feria barw, od której nie sposób się oderwać! Podobny efekt widziałam chyba tylko w bajce Rio (ta też dzięki swej kolorowości jest dla mnie fenomenem)...
Film (w telegraficznym skrócie) opowiada historię małego chłopca, który uwielbia muzykować, jednak nie może w pełni oddać się swojej pasji, ponieważ nie akceptuje tego jego meksykańska rodzina. Najbliźsi Miguela, trudniący się wyrabianiem obuwia, chcą by ten kontynuował rodzinną tradycję. On jednak próbuje podążać swoją ścieżką, a w ferworze walki o marzenia przekracza granicę między światem żywych i umarłych. Po tak zwanej drugiej stronie spotyka największego idola i najbliższych, którzy na swój dziwny sposób starają się uchronić go przed zgubnym wpływem muzyki.
Meksykański folklor, wspaniała muzyka, cudowna, wzruszająca historia... Historia która skłoniła mnie do wspomnień i przemyśleń.
No bo pierwsza moja myśl na temat filmu była taka, że dzieciaki muszą być nim zachwycone i że gdybym pracowała nadal, to z całą pewnością puściłabym go swoim wychowankom w jedno z piątkowych popołudni - bo przecież to taka mądra bajka, tak wiele tłumaczy, wyjaśnia. Ale chwilę potem naszła mnie kolejna refleksja, że nieeeee, nie zrobiłabym tego, nie pokazałabym go uczniom w obawie przed reakcją rodziców i dyrekcji! Znając życie w poniedziałek zgłosiłoby się do moich przełożonych kilkoro zbulwersowanych opiekunów, zarzucających mi brak taktu, nie dostosowywanie treści do możliwości poznawczych maluchów i podejmowanie zbyt trudnych tematów. Ja dostałam bym za to bęcki, bo jakże to? O śmierci nie wolno mówić, dzieci się boją, spać potem nie mogą. Nie byłoby ważne to, że to żadne danse makabre, żadne strzelanki, zabijanki, a śmierć jest tu przedstawiona jako coś zupełnie normalnego, spokojne odejście na łono przyjaciół i rodziny. Zupełnie bez znaczenia byłoby to czy rodzic lub dyrektor znają fabułę, żadnej wartości nie miałoby też moje zdanie o wartościowości przekazu. Ktoś oberwać by musiał i tą osobą byłabym ja. Dlatego nie... Nie pokazała bym go swoim uczniom i przyznaję to z wielkim żalem, bo dopiero teraz, po niemal półtorarocznej przerwie od pracy zauważam jak bardzo mój świat nauczyciela był ograniczony. Nie mogłam tego i owego, mimo że kłóciło się to z moimi przekonaniami i wizją kształcenia młodego człowieka. To idealistyczne rzeźbienie w glinie było i jest nadal zwykłym babraniem się w niuansach i lawirowaniem między tym co chce się przekazać, a tym co według wszystkich wokół powinno być przekazane. I tak nie wolno mi/nam nauczycielom było podejmować kwestii śmierci, ciężkiej choroby, wojny, czy alkoholizmu, tradycji innej niż nasza, bo niemal od razu odzywały się głosy z góry o tym, że to nie Polskie, że to nie chrześcijańskie, nie dla tak małych dzieci itd. To się wydaje tym bardziej dziwne gdy posłucha się tychże dzieci, które operują takim, a nie innym słownictwem - chłopcy układają z klocków karabiny kbs beryl, żeby naparzać się jak w tej grze słynnej dla dorosłych, dziewczynki śmieją się z biedniejszej koleżanki, która nie posiada butów crocks. A skąd oni to wszystko wiedzą? Ano z filmów zupełnie nieprzystosowanych do wieku, z gier komputerowych i Internetu, których to rodzice zupełnie nie kontrolują i rozmów dorosłych, którzy nie zwracają zupełnie uwagi, że przy swoich dzieciach prowadzą dysputy o tym, że ci politycy "to mordy zdradzieckie, co ośmiorniczki zajadają", a tamta sąsiadka spod piątki to znowu nachlana wróciła, dziadek Władek dorobił się majątką na spadach z wagonów, natomiast Elżbieta z góry 10 godzin rodziła, porozrywało ją i teraz już trzeci miesiąc do siebie dochodzi. Takimi "bzdetami" nikt się nie przejmuje, bo dziecko "nie rozumie", "nie słyszy", ale jak chcesz podjąć temat ważny, zmierzyć się z nim, coś wytłumaczyć w sposób przystępny zaczyna się 💩burza, bo maluch spać nie mógł, albo prosił o jeszcze jedno wyjaśnienie, chciał o tym rozmawiać.
Nie wiem, czy dziś miałabym wystarczająco siły i woli walki by spierać się o to co chciałam przekazać? Jak zachowałbym się postawiona przed dyrektorem, który nakazuje wyłączyć film "jak wytresować smoka", bo uwaga uwaga jest to brzydki film - bez zagłębiania się w fabułę, w przekaż o sile przyjaźni, brzydki i tyle...
Nie pokazałabym w szkole "Coco" i już, ale Antosi za jakiś czas pokażę, bo chciałabym rozmawiać z nim i o tym co piękne i wzniosłe, trudne i straszne, dobre i złe, żeby wiedział że w naszym domu, z nami, może rozmawiać o wszystkim, by rozumiał, czuł i chciał poznawać świat.
Ot, takie przemyślenia mnie dziś dopadły, nostalgię obudziły i odrobinę tęsknoty za dzieciakami w szkole, a przy tym mocne postanowienia przyniosły! Może i kogoś jeszcze natchną!
M.
Choć za bajkami nie przepadam szczególnie, zwykle omijam takie produkcje szerokim łukiem, to ta jakoś od pierwszej minuty mnie pochłonęła. Żeby była jasność, musiałam sobie pomarudzić "o matko bosko, znowu włączasz jakąś bajkę?! Ile Ty masz lat? Nie ma nic normalnego?", połajałam Jarka, jak zobaczyłam charakterystyczną czołówkę Disneya. A chwilę potem już siedziałam urzeczona, bo te kolory takie niesamowite! Od pierwszej minuty oczy widza atakuje feria barw, od której nie sposób się oderwać! Podobny efekt widziałam chyba tylko w bajce Rio (ta też dzięki swej kolorowości jest dla mnie fenomenem)...
Film (w telegraficznym skrócie) opowiada historię małego chłopca, który uwielbia muzykować, jednak nie może w pełni oddać się swojej pasji, ponieważ nie akceptuje tego jego meksykańska rodzina. Najbliźsi Miguela, trudniący się wyrabianiem obuwia, chcą by ten kontynuował rodzinną tradycję. On jednak próbuje podążać swoją ścieżką, a w ferworze walki o marzenia przekracza granicę między światem żywych i umarłych. Po tak zwanej drugiej stronie spotyka największego idola i najbliższych, którzy na swój dziwny sposób starają się uchronić go przed zgubnym wpływem muzyki.
Meksykański folklor, wspaniała muzyka, cudowna, wzruszająca historia... Historia która skłoniła mnie do wspomnień i przemyśleń.
No bo pierwsza moja myśl na temat filmu była taka, że dzieciaki muszą być nim zachwycone i że gdybym pracowała nadal, to z całą pewnością puściłabym go swoim wychowankom w jedno z piątkowych popołudni - bo przecież to taka mądra bajka, tak wiele tłumaczy, wyjaśnia. Ale chwilę potem naszła mnie kolejna refleksja, że nieeeee, nie zrobiłabym tego, nie pokazałabym go uczniom w obawie przed reakcją rodziców i dyrekcji! Znając życie w poniedziałek zgłosiłoby się do moich przełożonych kilkoro zbulwersowanych opiekunów, zarzucających mi brak taktu, nie dostosowywanie treści do możliwości poznawczych maluchów i podejmowanie zbyt trudnych tematów. Ja dostałam bym za to bęcki, bo jakże to? O śmierci nie wolno mówić, dzieci się boją, spać potem nie mogą. Nie byłoby ważne to, że to żadne danse makabre, żadne strzelanki, zabijanki, a śmierć jest tu przedstawiona jako coś zupełnie normalnego, spokojne odejście na łono przyjaciół i rodziny. Zupełnie bez znaczenia byłoby to czy rodzic lub dyrektor znają fabułę, żadnej wartości nie miałoby też moje zdanie o wartościowości przekazu. Ktoś oberwać by musiał i tą osobą byłabym ja. Dlatego nie... Nie pokazała bym go swoim uczniom i przyznaję to z wielkim żalem, bo dopiero teraz, po niemal półtorarocznej przerwie od pracy zauważam jak bardzo mój świat nauczyciela był ograniczony. Nie mogłam tego i owego, mimo że kłóciło się to z moimi przekonaniami i wizją kształcenia młodego człowieka. To idealistyczne rzeźbienie w glinie było i jest nadal zwykłym babraniem się w niuansach i lawirowaniem między tym co chce się przekazać, a tym co według wszystkich wokół powinno być przekazane. I tak nie wolno mi/nam nauczycielom było podejmować kwestii śmierci, ciężkiej choroby, wojny, czy alkoholizmu, tradycji innej niż nasza, bo niemal od razu odzywały się głosy z góry o tym, że to nie Polskie, że to nie chrześcijańskie, nie dla tak małych dzieci itd. To się wydaje tym bardziej dziwne gdy posłucha się tychże dzieci, które operują takim, a nie innym słownictwem - chłopcy układają z klocków karabiny kbs beryl, żeby naparzać się jak w tej grze słynnej dla dorosłych, dziewczynki śmieją się z biedniejszej koleżanki, która nie posiada butów crocks. A skąd oni to wszystko wiedzą? Ano z filmów zupełnie nieprzystosowanych do wieku, z gier komputerowych i Internetu, których to rodzice zupełnie nie kontrolują i rozmów dorosłych, którzy nie zwracają zupełnie uwagi, że przy swoich dzieciach prowadzą dysputy o tym, że ci politycy "to mordy zdradzieckie, co ośmiorniczki zajadają", a tamta sąsiadka spod piątki to znowu nachlana wróciła, dziadek Władek dorobił się majątką na spadach z wagonów, natomiast Elżbieta z góry 10 godzin rodziła, porozrywało ją i teraz już trzeci miesiąc do siebie dochodzi. Takimi "bzdetami" nikt się nie przejmuje, bo dziecko "nie rozumie", "nie słyszy", ale jak chcesz podjąć temat ważny, zmierzyć się z nim, coś wytłumaczyć w sposób przystępny zaczyna się 💩burza, bo maluch spać nie mógł, albo prosił o jeszcze jedno wyjaśnienie, chciał o tym rozmawiać.
Nie wiem, czy dziś miałabym wystarczająco siły i woli walki by spierać się o to co chciałam przekazać? Jak zachowałbym się postawiona przed dyrektorem, który nakazuje wyłączyć film "jak wytresować smoka", bo uwaga uwaga jest to brzydki film - bez zagłębiania się w fabułę, w przekaż o sile przyjaźni, brzydki i tyle...
Nie pokazałabym w szkole "Coco" i już, ale Antosi za jakiś czas pokażę, bo chciałabym rozmawiać z nim i o tym co piękne i wzniosłe, trudne i straszne, dobre i złe, żeby wiedział że w naszym domu, z nami, może rozmawiać o wszystkim, by rozumiał, czuł i chciał poznawać świat.
Ot, takie przemyślenia mnie dziś dopadły, nostalgię obudziły i odrobinę tęsknoty za dzieciakami w szkole, a przy tym mocne postanowienia przyniosły! Może i kogoś jeszcze natchną!
M.