Pisałam nie tak dawno o tym, jak pechowe ręce ma mój mąż, o tym że pod jego pechem ugjęły się 4 wyświetlacze. Objaśniłam szczegółowo drogę swoich emocji - od tych skrajnych rok temu, gdy pod Centrum Nauki Kopernik Jarosław upuścił swojego Microsofta, aż po dzień gdy zetknięcia z chodnikiem nie przetrwał mój Lg. Napisałam wtedy, że to nic, bo nawet najlepszy i najdroższy telefon nie przysporzy mi tylu zmartwień co ewentualny upadek mojego pierworodnego. I stało się!Wykrakalam! Mnie, matce panikarze, dziecko sturlało się z kanapy!!!😱😱😱
Antoni to ruchliwy niemowlak, aczkolwiek jak na swoje niemal osiem miesięcy jeszcze do niedawna pozostawał w tyle w kwestiach ruchowych za swoimi rówieśnikami. Nie pełzał, nie przemieszczał się, obracał się na brzuszek i plecki ale powoli, tak z "namaszczeniem". Bez obaw niemal, mogłam go zostawić na moment na łóżku, obłożonego poduszkami - bo każda nawet najmniejsza przeszkoda blokowała i w sumie nadal blokuje go, podczas obrotów. Nie martwiłam się idąc do kuchni po szklanke wody, czy odkładając rzeczy do szafki obok. Nie martwiłam się wiec gdy poszłam włączyć zmywarke. Małego miałam cały czas na oku, zagadywałam go kiedy rozpakowywałam tabletkę, uśmiechał się do mnie, oczekując jakichś zaczepek. A gdy odwróciłam wzrok na kilka sekund - wciskając w tym czasie guziczki i uruchamiając urządzenie - Antoniek zdąrzył wykonać pełne dwa obroty (mimo leżącej poduszki), stanąć na nóżkach przy kanapie i pod własnym ciężarem runąć na dywan i koc spływający z kanapy. Kiedy podbiegłam do niego oczywiście zaczął płakać, a ja trzęść się jak osika. Choć o potłuczeniu mowy być nie mogło, raczej bardziej przestraszeniu, to ten płacz mojego dziecka tak mnie zdołował, że jeszcze dobrą godzine dochodziłtam do siebie. Obserwowałam go bacznie do końca dnia i tak jak on nie wykazywał żadnych oznak stłuczenia, tak ja coraz bardziej wyrzucałam sobie, że jak ja mogłam tego nie przewidzieć?! No jak? Biłam się z myślami przeokropnie, aż w końcu zadzwoniłam do mamy. Mamo! - mówię, z lamentem w głosie - Antoś mi z łóżka spadł! Co ze mnie za mama, jego jedynego mam pod swoją opieką, tylko nim się zajmuje i wraz nie potrafie tej jednej rzeczy! A moja mama na to: Dziecko! Choć byłabyś obok, choć byś obserwowała i z oczu na minute nie spuszała to i tak nie upilnujesz! Potłukł się, guza nabił? Jeszcze nie raz to zrobi! A Ty nie jesteś od tego, by całe życie za ręke prowadzić, łapać w locie gdy z roweru spada! Ty masz być silna, by gdy spadnie pomóc mu wstać, otrzepać kolanka, przytulić. I chociaż milion razy będziesz sobie jeszcze wyrzucała że: nie powinnaś go puścić, nie powinnaś dać, powinnaś być obok, powinnaś dopilnować; bo tak już mamy mają; to musisz pamiętać o jednym - dla niego jesteś najlepszą mamą i żadne drobne potknięcia tego nie zmienią!
Noooo i moja mama, Antosiowa babcia, babcia Grażynka, po raz kolejny ustawiła mnie do pionu, obtarła te przyslowiowe kolanka, utuliła na odleglość, no i dała mi jedną z najlepszych lekcji rodzicielstwa. W końcu kto jak to, ale Ona zna się na tym jak nikt. I choć czasem się ze sobą nie zgadzamy to i tak zawsze mam nadzieje, by być choć w polowie tak dobrą mamą dla Antosia, jak moja mama jest dla mnie i mojego rodzeńsywa.
Mama - Babcia Grażynka, jutro obchodziła będzie swoje urodziny, tak więc przesyłamy Jej moc gorących przytulasków gdy za oknem siarczysty mróz i życzymy zdrówka! 💗💗💗
PS. Zdjęcie filiżanki pochodzi ze strony wspaniałej firmy Of Course Colours, która rok temu, specjalnie dla naszych mam, wykonała kubeczki z napisem "Najlepsza Mama, która awansuje na najlepszą Babcię", bo jeszcze wtedy nasz Antoniek był w brzuchu.☺Polecamy wszystkim!
wtorek, 27 lutego 2018
wtorek, 20 lutego 2018
Laktoterror? Nieee butloterror!
Pisząc ostatnio o karmieniu piersią, w odniesieniu do słów pewnej kobiety, poruszyłam tylko jeden z dwóch aspektów naszej rozmowy. Nie dało się jednak połączyć tego w jednym poście, bowiem powstałby wtedy wywód gigantyczny, bez ładu i składu, nad którym nawet ja nie byłabym w stanie zapanować.
Odwołałam się poprzednio do zarzutu "kp jest przereklamowane", dziś natomiast z dziką przyjemnością skomentuję stwierdzenie tej samej osoby, o tym że "u nas w Polsce panuje straszliwy laktoterror".
Odwołałam się poprzednio do zarzutu "kp jest przereklamowane", dziś natomiast z dziką przyjemnością skomentuję stwierdzenie tej samej osoby, o tym że "u nas w Polsce panuje straszliwy laktoterror".
Absolutnie się z tym nie zgadzam, a odkąd w ogóle temat ten mnie bezpośrednio dotyczy,, zauważam że jest dokładnie na odwrót! Dlaczego tak myślę? Już wyjaśniam!
Poczynając od pobytu w szpitalu - przy tym jak wygląda opieka nad mamą i maluszkiem wsparcie laktacyjne wypada blado. W łukowskim szpitalu, w którym na świat przyszedł Antoni, zarówno lekarze jak i położne są właściwie na każde skinienie, ale mimo swojej wiedzy i umiejętności nie potrafią udzielić pomocy w kwestiach kp. Panuje, w moim odczuciu, ogromny bezład, każdy mówi co innego, o cierpliwym pokazaniu młodej mamie właściwej techniki przystawiania dziecka nie ma mowy. Wszystko odbywa się w biegu, bez pochylenia się nad pacjentką i jej ewentualnym i jak najbardziej indywidualnym problemem. Ja miałam wielkie szczęście, ponieważ Antoni radził sobie przy cycu świetnie od samego początku, a wszelkie wątpliwości jakie się pojawiały, na bieżąco rozwiewała moja mama. Jedna z dziewczyn z mojej sali nie miała jednak tak kolorowo... Mimo nawału pokarmu w drugiej dobie nie radziła sobie z karmieniem synka. Dziecko płakało bez przerwy cały dzień, a poproszone o pomoc położne odpowiadały jedynie "przystawiać, przystawiać i przystawiać" - to była ich jedyna recepta. Płakało dziecko, płakała mama! Bo nie potrafiła uporać się z emocjami - piersi kamienie, plamy mleka aż po pępek, a maluszek głodny. Nie zapomne jak wieczorem tego dnia, wpadła do sali (jak przeciąg) jedna z położnych, która wcześniej radziła ciągłe przystawianie i nakrzyczała na tą biedną dziewczynę, że dziecko głode, że natychmiast trzeba podać mm i co też ona do tej pory robiła. Szczerze? Mnie to zszokowało - nie zrobiono nic by jakoś wesprzeć początki karmienia, ułatwić ten start i ostatecznie podano mieszankę, bo tak jest przecież najprościej. Zszokowało i przestraszyło, bo od tego momentu gula rosła mi w gardle gdy Antoni zaczynał płakać, bałam się najzwyczajniej w świecie że ipmnie potraktują podobnie. Wystarczył mi jeden raz, gdy mój synio nieco prężył się przy piersi, a położna bez pardonu podeszła do nas, złapała go za główkę i na siłę podciągnęła do piersi (dziś już wiem, że dziecko przystawiamy do piersi, a nie odwrotnie, ale wtedy nikt tego nie tłumaczył - przycisnięto maluszka do cycka, aż ten zapłakał przestraszony i tyle, nie wytłumaczono w jakim celu).
Moja kuzynka, która swojego synka urodziła w szptalu w Radzyniu Podlaskim doświadczyła zaś sytuacji zupełnie odwrotnej - laktacja rozkręcała się bardzo wolno, pomoc laktacyjna była znikoma (oczywiście reżim przystawiania ciągłego, bez jakiegokolwiek wsparcia "technicznego") i dziecko płaczące z głodu. No ale jak produkcja mleka miała ruszyć, skoro młoda mama denerwowała się tym że jej nie idzie, tym że położne wytykają ją palcami, mówiąc "to ta mama, która nie chce karmić". Różnica jest tu jednak taka, że mieszanki nikt podać nie chciał, a może to był błąd, bo zestresowanej głodem malca mamie trudno było wyciszyć się, uspokoić emocje, a co za tym idzie wkroczyć na właściwą drogę mleczną... Skończyło się oczywiście butelką, bo przy absolutnym braku pomocy fachowca laktacja się nie rozkręciła należycie.
Inna mama, mama bardzo mi bliska, podczas wizyty patronażowej usłyszała, że dziecko się nie najada, bo uwaga uwaga - mama ma za mało wartościowego mleka, przez co waga dziecka nie przyrasta prawidłowo, a co za tym idzie trzeba podać butle! Położna nie zapytała o to w jaki sposób jest dziecko przystawiane, nie zainteresowała się wędzidełkiem maluszka, przyszła z pomocą jedynie w kwestii krótkiego i przerywanego snu wykończonej mamy: "poda pani mieszanke i dziecko bedzie spało w nocy dłużej". Aha, rewelacje o diecie matki karmiącej i chudym mleku też podczas tej wizyty zostały przekazane! Bo przecież ten kompletny stek bzdur trzeba jeszcze utrwalić w społeczeństwie!
Tego typu informacje przekazują i położne, i lekarze niestety - bo gdy zgłosiliśmy się w swojej przychodni u pediatry, gdy kilkutygodniowy Antoś miał problemy brzuszkowe, usłyszałam od lekarki: że mały je zbyt często, jest zbyt gruby, mam stosować lekkostrawną dietę dla mam karmiących piersią, pić herbatki z kopru włoskiego, a Antka w nocy przystawiać góra dwa/trzy razy, bo kiedyś żołądeczek musi odpoczywać! A jak głodny to na wieczór mleko z kleikiem! Taka to pomoc i wiedza laktacyja! Kurtyna!!! Dość powiedzieć, że po tych słowach ubrałam małego pospiesznie i ewakuowałam się z owego gabinetu szybciej aniżeli do niego wchodziłam.
Ale ja przecież nie jestem alfą i omegą, nie skończyłam takiej szkoły, by wiedzieć o karmieniu piersią wszystko, a przyszedł dzień że i ja wymiękłam. Antoni "wisiał" na piersi bez przerwy, a ja obolała nie wiedziałam już komu wierzyć, czy mamie i teściowej, które bądź co bądź wychowywały swoje dzieci wiele lat temu i mają prawo do tego by powielać bzdury o tym że rosołek tak, cytrusy nie, albo o chudym i tłustym mleku, czy też może zawierzyć nowinkom z jednej z fejsbukowych grup dla mam. Zaryzykowałam, poprosiłam o pomoc fachowca - zaryzykowałam, bo biorąc pod uwagę moje dotychczasowe doświadczenia z położnymi, mogłam domniemywać że 200 złotych za wizytę cdl może być jak wyrzucone w błoto. Ale nie zawiodłam się! To była wręcz najlepsza inwestycja! Inwestycja w zdrowie mojego dziecka i mój komfort! Nareszcie pojawił się ktoś kto wysłuchał, przyjrzał się, pochylił nad nami, rozwiał wszelkie wątpliwości, wyjaśnił, pokazał, wytłumaczył!
Podczas tej wizyty dowiedzieliśmy się w jako sposób przystawiać Antka prawidłowo, jak zadbać o piersi. Półtorej godziny z fachowcem zaowocowało drogą mleczną ciągnącą się już ósmy miesiąc, ale to nie ze względu na ten rzekomy laktoterror, lecz własny upór i dzięki wielkiemu wsparciu Jarosława! Tylko on mówił próbuj, nie poddawaj się, skoro tego chcesz to działaj... Wszyscy inni zaś już dawno włożyli mi w dłon butelke, twierdząc że to najlepsze co dla nas moge zrobić! Bo po co się męczyć? Na butelce przecież dziecko prześpi całą noc, a tak to wstawać trzeba!
Taki to właśnie laktoterror u nas w Polsce - ja bym powiedziała, że terror to jest producentów mm, na każdym rogu reklamujących mieszanki które niby identyczne do mleka mamy i terror niedouczonego personelu medycznego, który ma w nosie problemy z karmieniem, który wszem i wobec krzyczy przystawiać i koniec, a gdy to przystawianie nie idzie, wciskający butelke! Taki to laktoterror, gdy w przychodniach laktacyjnych na pierwszym planie w poczekalni jawią się ulotki mleka modyfikowanego! Taki to terror gdy mama musi walczyć z otoczeniem i tłumaczyć się z tego że jeszcze karmi!
Tak, ja karmię i mam nadzieję że jeszcze długo będę! M.
Taki to właśnie laktoterror u nas w Polsce - ja bym powiedziała, że terror to jest producentów mm, na każdym rogu reklamujących mieszanki które niby identyczne do mleka mamy i terror niedouczonego personelu medycznego, który ma w nosie problemy z karmieniem, który wszem i wobec krzyczy przystawiać i koniec, a gdy to przystawianie nie idzie, wciskający butelke! Taki to laktoterror, gdy w przychodniach laktacyjnych na pierwszym planie w poczekalni jawią się ulotki mleka modyfikowanego! Taki to terror gdy mama musi walczyć z otoczeniem i tłumaczyć się z tego że jeszcze karmi!
Tak, ja karmię i mam nadzieję że jeszcze długo będę! M.
poniedziałek, 12 lutego 2018
#2gawtymroku #trakt #wmojejopinii
Wyobraź sobie, że budzisz się w szpitalu, przypięta do aparatury masą kabelków. Zastanawiasz się co też przytrafiło Ci się w ostatnim czasie? Jak się tu znalazłaś? Powoli powracają obrazy z przeszłości: rodzina, mąż, dziecko! Tak dziecko! Synek! Gdzie on jest, zastanawiasz się! Twoje serce matczyne aż krzyczy przerażone na myśl o tym że mogło mu się coś stać... Czujesz nieodpartą potrzebę powrotu do domu, jednak dziwni ludzie próbują na siłę zatrzymać cię w sali szpitalnej. Udaje Ci się uciec, by po niełatwej przeprawie dowiedzieć się, że nikt z bliskich nie rozpoznaje Twojej twarzy. Ukochany nie wierzy Ci, że jesteś faktycznie jego żoną, mimo że pamiętasz najdrobniejsze szczegóły swojego małżeństwa - wasze przyzwyczajenia, rozmowy, wspólnie spędzone chwile. Wystatczy by się załamać? To dołóżmy coś jeszcze! Dowiadujesz się przy tym wszystkim, że dziecko jest tylko wytworem Twojej fantazji. Nie ważne, że
pamiętasz jego zapach, blond czuprynę przegarnianą bez przerwy z oczu, pamiętasz dzień jego urodzin i każdy kolejny - zabawy, przytulanie, beztroski śmiech. Jego nie ma i nigdy nie było. Niewyobrażalne prawda?!
Z takim nawałem niewysłowionego bólu przyszło się zmierzyć bohaterce książki niemieckiego pisarza Arno Strobel.
"Trakt", bo tak brzmi tytuł owej powieści, to w sumie taki triller psychologiczny, który można by dawać na wzór pisarzom - klasyczne podejscie do tematu, niemal odhaczenie kolejnych ważnych punkcików: wejście w przemyślenia głównego bohatera, swoista gonitwa myśli, brak jakichkolwiek punktów zakotwiczenia, dzięki którym można dojść do prawdy, ciągłe zmiany w postrzeganou otoczenia - kto jest kim dowiadujemy się dopiero na końcu książki, a przy tym naprawdę fajny temat całości - zagadkowość ludzkiego umysłu jak się okazuje może stanowić punkt wyjścia dla niezliczonej ilości dzieł.
W rankingu lubimyczytać.pl Strobel za "Trakt" otrzymał 6 i pół gwiazdki. Ode mnie 8. Już tłumacze dlaczego aż tyle, ale nie full. Mianowicie temat trafił do mnie gdzieś bardzo głęboko. Znając życie i moją psychikę obecnie, wszystko przez to, iż dotykał kwestii milości do dziecka. Ciarki mnie bez przerwy przechodziły, podczas czytania, bo w pełni rozumiałam rozpacz mamy, której próbowano wmówić że jej dziecko nie istnieje. Patrzyłam wtedy na swoje i pękało mi serce. Really!
Ale 10 to za dużo, bo kiedy mi już opadły emocje największe, to zauważyłam tą szablonowość powieści. Doskonale potrafiłam przewidzieć to, że za chwilę nastąpią zwroty akcji. Autor nie do końca potrafił mnie oszukać, zwieść na manowce. Choć próbował bez przerwy.
Czy się skuszę na inne książki niemieckiego pisarza? Czemu nie, jest ich podobno jeszcze pięć. Także wszystko przede mną! M.
pamiętasz jego zapach, blond czuprynę przegarnianą bez przerwy z oczu, pamiętasz dzień jego urodzin i każdy kolejny - zabawy, przytulanie, beztroski śmiech. Jego nie ma i nigdy nie było. Niewyobrażalne prawda?!
Z takim nawałem niewysłowionego bólu przyszło się zmierzyć bohaterce książki niemieckiego pisarza Arno Strobel.
"Trakt", bo tak brzmi tytuł owej powieści, to w sumie taki triller psychologiczny, który można by dawać na wzór pisarzom - klasyczne podejscie do tematu, niemal odhaczenie kolejnych ważnych punkcików: wejście w przemyślenia głównego bohatera, swoista gonitwa myśli, brak jakichkolwiek punktów zakotwiczenia, dzięki którym można dojść do prawdy, ciągłe zmiany w postrzeganou otoczenia - kto jest kim dowiadujemy się dopiero na końcu książki, a przy tym naprawdę fajny temat całości - zagadkowość ludzkiego umysłu jak się okazuje może stanowić punkt wyjścia dla niezliczonej ilości dzieł.
Ale 10 to za dużo, bo kiedy mi już opadły emocje największe, to zauważyłam tą szablonowość powieści. Doskonale potrafiłam przewidzieć to, że za chwilę nastąpią zwroty akcji. Autor nie do końca potrafił mnie oszukać, zwieść na manowce. Choć próbował bez przerwy.
Czy się skuszę na inne książki niemieckiego pisarza? Czemu nie, jest ich podobno jeszcze pięć. Także wszystko przede mną! M.
czwartek, 8 lutego 2018
Siedem miesięcy bliskości
Nasz synek tydzień temu skończył siedem miesięcy. Ten czas to siedem miesięcy bliskości, największej jakiej w życiu zaznałam ja sama. Bliskości ponad wszystko - zmęczenie, ból, własne potrzeby, a nawet przekonania. To siedem miesięcy tulenia przy piersi Antosia, przyglądania się na jego maleńkie uszka, paluszki, nosio. Siedem miesięcy karmienia piersią - może nie najłatwiejsze, ale z całą pewnością najwspanialsze! Dlatego krew mi się wzburzyła gdy od fachowca z dziedziny rozwoju niemowląt usłyszałam, że to karmienie to przereklamowana sprawa jest i dlatego też zdecydowałam się o tym napisać, tym bardziej, że moja droga ku temu, by dziś się cieszyć i chwalić, była dosyć nietypowa.
Swoje zdanie na temat karmienia piersią wyrobione miałam zanim zaszłam w ciążę, ba! Zanim w ogóle pojawiła się ona w naszych planach! Piersi miałybyć moje i tylko moje, a do karmienia dziecka służyć miały butelki i mieszanka! Tak w skrócie klarował się mój pogląd, który z dumą prezentowałam wsród rodziny i znajomych. Oberwało mi się za to od teściowej, która nie potrafiła zrozumieć mojego toku myślenia i głośno wyrażała swój sprzeciw. Podczas jednej z takich rozmów dostałam niemałe bęcki od mamy Jarka. Usłyszałm że ona wychowała sześcioro dzieci, nie wszystkie mogła karmić, i chociaż nie było w tym jej winy to sobie tego darować nie mogła, a ja wygaduje tu bzdury jak potłuczona o tym że piersi ważniejsze. Moja bratowa próbowała mnie "nawrócić", tłumacząc coś o więzi i bliskości, czego zupełnie nie rozumiałam. Inni, a właściwie inne (bo w tego typu rozmowach udzielają się głównie kobiety), tylko się śmiali, z niedowierzaniem, kiwajac głową. A ja tak trwałam w swoim myśleniu, aż zaszłam w ciążę i zaczęłam się zastanawiać nad tym jak to wszystko będzie wyglądało w praktyce. Wiedziałam z czym wiąże się opieka nad maluchem, zaczęło też dochodzić do mnie to, iż dziecko nie pozwoli mi w nocy pospać (czego w sumie obawiałam się najbardziej). Dlatego przeprowadziłam rachunek zysków i strat. Zupełnie na chłodno. Wstawanie w nocy, robienie mleka, mycie butelek, wyparzanie/sterylizowanie ich, wydawało mi się strasznie skomplikowane. Postanowiłam spróbować karmienia piersią, zaoszczędzając tym samym czas na sen (był on dla mnie zawsze niezmiernie ważny, uważałam go za jedną z najprzyjemniejszych czynności). Ale bez nadmiernego parcia na kp - jeśli by się nie udało włosów z głowy bym nie rwała. Kupiłam zapas butelek tommie tippie, podgrzewacz, ociekacz sprezentowała mi mama, także gotowa byłam na każdą ewentualność. W planie porodu zaznaczyłam, że zgadzam się na dokarmianie, bo nie miało to dla mnie tak wielkiego znaczenia jak to by Antoś był po prostu najedzony i szczęśliwy.
Dziś już nie wiem, czy faktycznie w szpitalu mój synek dostał mm. Po cięciu cesarskim przystawiono mi go do piersi po jakiejs godzinie, gdy już leżałam w sali pooperacyjnej. Jadł podobno pięknie, ssał bez najmniejszych problemów, choć mi trudno było to ocenić przez silne leki przeciwbólowe. Niewiele pamiętam z pierwszej doby po porodzie: położne, pielęgniarki, moi rodzice a nawet Jarosław który był przy mnie niemal cały czas przebijają się jakby przez mgłę. I to jedno karmienie... Czy było ich więcej? Co się działo w nocy oprócz niezdarnej próby pionizacji? Zupełnie nie kojarzę! Od drugiego dnia jednak Antoni był przy mnie i choć poruszanie się przychodziło mi jeszcze niezbyt łatwo, to karmienie wychodziło znakomicie. Leżał obok mnie, w przydużych ubrankach i bez przerwy podjadał. A ja się cieszyłam, bo to było prostsze i przyjemniejsze niż sobie dotąd wyobrażałam. Przygarniałam go do siebie, tuliłam i działo się samo!
Przez następne miesiące oprócz jednego epizodu, gdy kiepska technika karmienia najzwyczajniej wygrała z moimi już mocno rozbudzonymi chęciami (ale może o tym kiedy indziej), karmiłam z największą radością. Do dziś się to nie zmienia. Widzę w tym same plusy - poczynając od tych zdrowotnych, o których wypowiadać się nie będę, bo zwyczajnie brakuje mi kompetencji, poprzez emocjonalne, na logistycznych skończywszy. By zrozumieć czym dla więzi mamy i dziecka jest kp, to trzeba po prostu przeżyć, doświadczyć, poczuć. Logistykę natomiast wyłożyć mogę - Antonio śpi z nami, kiedy budzi się głodny nie muszę biegać po mleko, bo mam je zawsze gotowe, idealnie ciepłe... Nawet na zbyt długo oczu otwierać nie muszę. Może ktoś podrzuci temat uwiązania w domu, tęsknoty za samotnym wyjsciem, wypadem z koleżankami - mi tego jednak nie brakuje, aż tak jak przypuszczałam że będzie, a jak już zbyt mocno zatęsknie za samotnością, chce wyjść do ludzi, to przecież istnieje jeszcze coś takiego jak laktator, woreczki do mrożenia pokarmu, butelka i wprawiony w bojach tatuś... Wszystko da się pogodzić jeśli się chce! W tym wypadku warto!!! Ja tych naszych siedmiu miesięcy nie zamieniłabym na nic, dzięki karmieniu piersią są one jeszcze bardziej magiczne. Dziś się tylko uśmiecham do wspomnień o tym jakie miałam podejście do tego tematu, ale pobłażliwie, bo do wszystkiego trzeba w życiu dojrzeć. Do roli mamy też!
M - już po karmieniu😉
Swoje zdanie na temat karmienia piersią wyrobione miałam zanim zaszłam w ciążę, ba! Zanim w ogóle pojawiła się ona w naszych planach! Piersi miałybyć moje i tylko moje, a do karmienia dziecka służyć miały butelki i mieszanka! Tak w skrócie klarował się mój pogląd, który z dumą prezentowałam wsród rodziny i znajomych. Oberwało mi się za to od teściowej, która nie potrafiła zrozumieć mojego toku myślenia i głośno wyrażała swój sprzeciw. Podczas jednej z takich rozmów dostałam niemałe bęcki od mamy Jarka. Usłyszałm że ona wychowała sześcioro dzieci, nie wszystkie mogła karmić, i chociaż nie było w tym jej winy to sobie tego darować nie mogła, a ja wygaduje tu bzdury jak potłuczona o tym że piersi ważniejsze. Moja bratowa próbowała mnie "nawrócić", tłumacząc coś o więzi i bliskości, czego zupełnie nie rozumiałam. Inni, a właściwie inne (bo w tego typu rozmowach udzielają się głównie kobiety), tylko się śmiali, z niedowierzaniem, kiwajac głową. A ja tak trwałam w swoim myśleniu, aż zaszłam w ciążę i zaczęłam się zastanawiać nad tym jak to wszystko będzie wyglądało w praktyce. Wiedziałam z czym wiąże się opieka nad maluchem, zaczęło też dochodzić do mnie to, iż dziecko nie pozwoli mi w nocy pospać (czego w sumie obawiałam się najbardziej). Dlatego przeprowadziłam rachunek zysków i strat. Zupełnie na chłodno. Wstawanie w nocy, robienie mleka, mycie butelek, wyparzanie/sterylizowanie ich, wydawało mi się strasznie skomplikowane. Postanowiłam spróbować karmienia piersią, zaoszczędzając tym samym czas na sen (był on dla mnie zawsze niezmiernie ważny, uważałam go za jedną z najprzyjemniejszych czynności). Ale bez nadmiernego parcia na kp - jeśli by się nie udało włosów z głowy bym nie rwała. Kupiłam zapas butelek tommie tippie, podgrzewacz, ociekacz sprezentowała mi mama, także gotowa byłam na każdą ewentualność. W planie porodu zaznaczyłam, że zgadzam się na dokarmianie, bo nie miało to dla mnie tak wielkiego znaczenia jak to by Antoś był po prostu najedzony i szczęśliwy.
Dziś już nie wiem, czy faktycznie w szpitalu mój synek dostał mm. Po cięciu cesarskim przystawiono mi go do piersi po jakiejs godzinie, gdy już leżałam w sali pooperacyjnej. Jadł podobno pięknie, ssał bez najmniejszych problemów, choć mi trudno było to ocenić przez silne leki przeciwbólowe. Niewiele pamiętam z pierwszej doby po porodzie: położne, pielęgniarki, moi rodzice a nawet Jarosław który był przy mnie niemal cały czas przebijają się jakby przez mgłę. I to jedno karmienie... Czy było ich więcej? Co się działo w nocy oprócz niezdarnej próby pionizacji? Zupełnie nie kojarzę! Od drugiego dnia jednak Antoni był przy mnie i choć poruszanie się przychodziło mi jeszcze niezbyt łatwo, to karmienie wychodziło znakomicie. Leżał obok mnie, w przydużych ubrankach i bez przerwy podjadał. A ja się cieszyłam, bo to było prostsze i przyjemniejsze niż sobie dotąd wyobrażałam. Przygarniałam go do siebie, tuliłam i działo się samo!
Przez następne miesiące oprócz jednego epizodu, gdy kiepska technika karmienia najzwyczajniej wygrała z moimi już mocno rozbudzonymi chęciami (ale może o tym kiedy indziej), karmiłam z największą radością. Do dziś się to nie zmienia. Widzę w tym same plusy - poczynając od tych zdrowotnych, o których wypowiadać się nie będę, bo zwyczajnie brakuje mi kompetencji, poprzez emocjonalne, na logistycznych skończywszy. By zrozumieć czym dla więzi mamy i dziecka jest kp, to trzeba po prostu przeżyć, doświadczyć, poczuć. Logistykę natomiast wyłożyć mogę - Antonio śpi z nami, kiedy budzi się głodny nie muszę biegać po mleko, bo mam je zawsze gotowe, idealnie ciepłe... Nawet na zbyt długo oczu otwierać nie muszę. Może ktoś podrzuci temat uwiązania w domu, tęsknoty za samotnym wyjsciem, wypadem z koleżankami - mi tego jednak nie brakuje, aż tak jak przypuszczałam że będzie, a jak już zbyt mocno zatęsknie za samotnością, chce wyjść do ludzi, to przecież istnieje jeszcze coś takiego jak laktator, woreczki do mrożenia pokarmu, butelka i wprawiony w bojach tatuś... Wszystko da się pogodzić jeśli się chce! W tym wypadku warto!!! Ja tych naszych siedmiu miesięcy nie zamieniłabym na nic, dzięki karmieniu piersią są one jeszcze bardziej magiczne. Dziś się tylko uśmiecham do wspomnień o tym jakie miałam podejście do tego tematu, ale pobłażliwie, bo do wszystkiego trzeba w życiu dojrzeć. Do roli mamy też!
M - już po karmieniu😉
sobota, 3 lutego 2018
Pamiętnik część 1
Ostatnio uzmysłowiłam sobie, że umyka wiele z mojej pamięci, zbyt wiele... Że szkoda tych zakopanych gdzieś zbyt głęboko w mojej świadomości wspomnień, do których już nie mam dostępu. Szkoda emocji jakie towarzyszą cudownym wspomnieniom, szkoda dreszczyku czy nawet łezki i nostalgii! Szkoda!!! Ja muszę coś ocalić od zapomnienia, nawet za cenę zbytniego odkrycia czy uzewnętrznienia. Stąd pamiętnik.
Dziś pierwsza jego odsłona - rzecz o tym, w jaki sposób dowiedzieliśmy się, że nasza maleńka dotąd rodzina się powiększy.
Nas dwoje i jakieś 3 centymetry Antosia w brzuszku.
Listopad...
Dosyć chłodny, mglisty dzień...
Zapowiadał się dość ciężko - praca od 6.45 do 17.45 (od otwarcia do zamknięcia świetlicy), 2 zastępstwa, w trzech różnych lokalizacjach szkoły. Dziś po ponad roku od tamtych wydarzeń zakładam, że już wstając z łóżka miałam na ustach tekst "Bllllehhhh, jak mi się nie chce, znowu latanie z jednej do drugiej filii, po co mi to? Jak to po co? kasa, kasa, kasa!!!!" Wiem to, bo pamiętam jeszcze jak nienawidziłam w swojej pracy tracenia czasu na marsze między jedną a drugą placówką, pamiętam też jakie miałam parcie na dodatkowe godziny. Jarek bez przerwy mi powtarzał, że przeginam, krzyczał, że mam zwolnić tempo, bo się wykończę, ale ja nie potrafiłam, zawsze chciałam czegoś więcej, więcej i więcej! Każdą godzinę na złotówki przeliczałam - włączył mi się tryb sknerusa...
Pojawiłam się wiec w pracy przykładnie, punktualnie, by przez pierwsze kilka godzin słuchać przeraźliwego jazgotu wiertarek. Tak tak, wiertarek... To niepojęte, że w świetlicy, naogół najgłośniejszym miejscu w szkole, słyszałam tego ranka tylko i wyłącznie hałasy budowlane. Zagłuszały one wszystko, nawet bawiące się dzieci nie były w stanie przebić się ponad to burczenie... Cierpiałam strasznie - pękała mi głowa, bolał brzuch, bolało wszystko w sumie - zmęczenie na najwyższym poziomie. Oczekiwałam z utęsknieniem końca swojej zmiany w filii i spacerku do głównego budynku szkoły. Niestety spacer nie przyniósł mi ulgi, dotleniłam się, ale moje dolegliwości zaostrzyły się. W żaden sposób nie łączyłam ich z ciążą, ba! Wyśmiałam wręcz koleżankę która kazała mi zrobić test ciążowy! Mimo tego, że staraliśmy się o dzidziusia już od jakiegoś czasu, skłonna byłam prędzej przypisać sobie jelitówkę albo przemęczenie, aniżeli uwierzyć w to że się nam udało. Na samo wspomnienie mojego samopoczucia w tym dniu mam zawroty głowy i mdłości, także nie wiem jak wytrzymałam do 18, a potem jeszcze jazdę komunikacją.
Coś mnie jednak w autobusie tknęło, by zajść do apteki, po test (tak na wszelki wypadek) i leki, którymi miałam się wspomóc przy paskudnym wirusie, który obstawiałam na 90%.
Ale leków już nie zażyłam. Na teście pokazały się dwie kreski a ja doznałam takiej sprzeczności uczuć jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Kiedys... wcześniej... myślałam że zaleje mnie fala miłości, euforia, najbardziej kolorowa tęcza szczęśliwości, a tu? Owszem tęcza była, ale ze wszystkich możliwych uczuć - od paniki, kosmicznego wręcz strachu, przez niedowierzanie, zdziwienie aż po radoche! Pamiętam moją myśl: ale jak to? To już? Udało się? Nie dochodziło to do mnie, mimo dowodu jaki trzymałam w ręce gdy dzwoniłam do męża: -Wracasz już? Kiedy będziesz? -starałam się zachować jak najbardziej naturalny ton głosu. Podobno mi się nie udało, bo gdy mnie usłyszał już wiedział wszystko...
Potrzebował tylko potwierdzenia...
A ja potwierdziłam, ale już twarzą w twarz. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
M. Tajgerze pokaże ci coś (w telefonie wyszukałam zdjęcie synia naszych znajomych), patrz, mówię, Aleksander się urodził - no przecież nie wyskocze z nowiną gdy mąż zdejmuje mundur, kamasze... Potrzebowałam luźnego tematu, a tylko ten pozwalał mi odwrócić oczy...
J. Przyglądając się maluszkowi -Noooo Michał ma Szymka, Szymon Olka a ja?! (W tym czasie wśród rodziny, przyjaciół był babyboom) Miał taki ton glosu, że mi się gardło ścisnęło, wiec nie wytrzymałam i się wygadałam.
M. Ty też masz już swoje maleństwo...
I pokazałam test. Mina Jarosława bezcenna! Czysta radość, szczęście, miłość i ni krztyny strachu. Przytulił mnie tak, iż poczułam pewność że wszystko będzie dobrze, minęły moje ewentualne wątpliwości. Poczułam się bezpiecznie. Poczułam, że coś wskakuje na właściwe miejsce, układanka zaczyna się dopasowywać. Nasze trzy puzzle...
Dziś pierwsza jego odsłona - rzecz o tym, w jaki sposób dowiedzieliśmy się, że nasza maleńka dotąd rodzina się powiększy.
Nas dwoje i jakieś 3 centymetry Antosia w brzuszku.
Listopad...
Dosyć chłodny, mglisty dzień...
Zapowiadał się dość ciężko - praca od 6.45 do 17.45 (od otwarcia do zamknięcia świetlicy), 2 zastępstwa, w trzech różnych lokalizacjach szkoły. Dziś po ponad roku od tamtych wydarzeń zakładam, że już wstając z łóżka miałam na ustach tekst "Bllllehhhh, jak mi się nie chce, znowu latanie z jednej do drugiej filii, po co mi to? Jak to po co? kasa, kasa, kasa!!!!" Wiem to, bo pamiętam jeszcze jak nienawidziłam w swojej pracy tracenia czasu na marsze między jedną a drugą placówką, pamiętam też jakie miałam parcie na dodatkowe godziny. Jarek bez przerwy mi powtarzał, że przeginam, krzyczał, że mam zwolnić tempo, bo się wykończę, ale ja nie potrafiłam, zawsze chciałam czegoś więcej, więcej i więcej! Każdą godzinę na złotówki przeliczałam - włączył mi się tryb sknerusa...
Pojawiłam się wiec w pracy przykładnie, punktualnie, by przez pierwsze kilka godzin słuchać przeraźliwego jazgotu wiertarek. Tak tak, wiertarek... To niepojęte, że w świetlicy, naogół najgłośniejszym miejscu w szkole, słyszałam tego ranka tylko i wyłącznie hałasy budowlane. Zagłuszały one wszystko, nawet bawiące się dzieci nie były w stanie przebić się ponad to burczenie... Cierpiałam strasznie - pękała mi głowa, bolał brzuch, bolało wszystko w sumie - zmęczenie na najwyższym poziomie. Oczekiwałam z utęsknieniem końca swojej zmiany w filii i spacerku do głównego budynku szkoły. Niestety spacer nie przyniósł mi ulgi, dotleniłam się, ale moje dolegliwości zaostrzyły się. W żaden sposób nie łączyłam ich z ciążą, ba! Wyśmiałam wręcz koleżankę która kazała mi zrobić test ciążowy! Mimo tego, że staraliśmy się o dzidziusia już od jakiegoś czasu, skłonna byłam prędzej przypisać sobie jelitówkę albo przemęczenie, aniżeli uwierzyć w to że się nam udało. Na samo wspomnienie mojego samopoczucia w tym dniu mam zawroty głowy i mdłości, także nie wiem jak wytrzymałam do 18, a potem jeszcze jazdę komunikacją.
Coś mnie jednak w autobusie tknęło, by zajść do apteki, po test (tak na wszelki wypadek) i leki, którymi miałam się wspomóc przy paskudnym wirusie, który obstawiałam na 90%.
Ale leków już nie zażyłam. Na teście pokazały się dwie kreski a ja doznałam takiej sprzeczności uczuć jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Kiedys... wcześniej... myślałam że zaleje mnie fala miłości, euforia, najbardziej kolorowa tęcza szczęśliwości, a tu? Owszem tęcza była, ale ze wszystkich możliwych uczuć - od paniki, kosmicznego wręcz strachu, przez niedowierzanie, zdziwienie aż po radoche! Pamiętam moją myśl: ale jak to? To już? Udało się? Nie dochodziło to do mnie, mimo dowodu jaki trzymałam w ręce gdy dzwoniłam do męża: -Wracasz już? Kiedy będziesz? -starałam się zachować jak najbardziej naturalny ton głosu. Podobno mi się nie udało, bo gdy mnie usłyszał już wiedział wszystko...
Potrzebował tylko potwierdzenia...
A ja potwierdziłam, ale już twarzą w twarz. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:
M. Tajgerze pokaże ci coś (w telefonie wyszukałam zdjęcie synia naszych znajomych), patrz, mówię, Aleksander się urodził - no przecież nie wyskocze z nowiną gdy mąż zdejmuje mundur, kamasze... Potrzebowałam luźnego tematu, a tylko ten pozwalał mi odwrócić oczy...
J. Przyglądając się maluszkowi -Noooo Michał ma Szymka, Szymon Olka a ja?! (W tym czasie wśród rodziny, przyjaciół był babyboom) Miał taki ton glosu, że mi się gardło ścisnęło, wiec nie wytrzymałam i się wygadałam.
M. Ty też masz już swoje maleństwo...
I pokazałam test. Mina Jarosława bezcenna! Czysta radość, szczęście, miłość i ni krztyny strachu. Przytulił mnie tak, iż poczułam pewność że wszystko będzie dobrze, minęły moje ewentualne wątpliwości. Poczułam się bezpiecznie. Poczułam, że coś wskakuje na właściwe miejsce, układanka zaczyna się dopasowywać. Nasze trzy puzzle...