piątek, 2 września 2016

1 września – co oznacza dla mnie ta data?

Dawniej był to dla mnie dzień, w którym zawierały się dwie sprzeczności – rozpoczęcie nowego etapu w życiu, taki swoisty „nowy start w przyszłość”, przepełniony nadzieją, wiarą w siebie i swoje wyidealizowane możliwości; a także pożegnanie z luzem i swobodą letnich miesięcy, na które zwykle wyczekiwałam od stycznia (bo wtedy śnieg i mróz traci wszelki urok – święta minęły więc należy zacząć już marzyć o lecie).
Pamiętam jak jeszcze „za małolata”, mimo przerażenia nadchodzącymi dziesięcioma miesiącami nauki, cieszyłam się na zakup nowego ortalionowego dresu (bez zwężanych nogawek, najnowszy krzyk mody wówczas) i piórnika z wyposażeniem. Pamiętam też, że obiecywałam sobie wtedy solennie, że już od początku nowego roku szkolnego zabiorę się solidnie za naukę, że nic nie będę odkładała na później, że wszystko od razu, że powalczę o miano najlepiej przygotowanej do lekcji w całej szkole. Oczywiście niewiele z tych obietnic wynikało, tak też mi zostało do dziś!
1 września, 2, 5… czy to w latach dziewięćdziesiątych, czy trochę później, czy też dziś… niewiele się zmienia. Jak zawsze na początku roku szkolnego nachodzi mnie lęk przed pracą, ogromem obowiązków, które czasem przytłaczają oraz problem z przystosowaniem do nowej rzeczywistości. Ale obok tego strachu są i pozytywne emocje – nadzieja na lepsze jutro, wiele postanowień, dobrych życzeń. Wygórowane ambicje znowu spisywane na kartce, dobre chęci, którym wakacyjny odpoczynek dodał skrzydeł. Niemałym plusikiem, w całej tej szalonej gonitwie myśli, jest też wymiana garderoby, tym razem już nie na niebiesko-żółty żarówiasty dres, lecz na kolory, które naprawdę lubię czerń, bordo, brąz, szmaragd, ciepłe swetry i szaliki najmilsze dla zmarzluchów, takich jak ja.

Początek września to też dla mnie czas podsumowań. Tak jak pod koniec kalendarzowego roku myślę o tym, co mi się udało, nad czym z marzeń i planów muszę popracować, co ze swojej listy mogę skreślić, a co oznaczyć grubszą kreską, bo zrealizować muszę jak najszybciej. Tym razem udało się zrobić niewiele. Może to taka zapłata za nadaktywne zeszłoroczne lato, kiedy wykończyliśmy mieszkanie? A może po raz kolejny nałożyłam na siebie zbyt wiele i zamiast cieszyć się urlopem, zamartwiałam się, że nawet połowy nie udało mi się zrobić? A może po prostu ostatni rok był tak trudny, że podświadomie pozwoliłam sobie na rozpasanie? Zapewne odpowiedź na to pytanie poznam dopiero za rok, we wrześniu 2017 roku, kiedy to nauczona przykładem ubiegłych wakacji będę podsumowywała ówczesną przeszłość, a dzisiejszą przyszłość. Z całą pewnością jednak znowu najdzie mnie na podsumowania, przy jakże sprzecznych emocjach – strachu przed nieznanym i wielkich nadziejach. 


Kończę obrazkiem znalezionym w sieci, który dodał mi nieco otuchy podczas moich przemyśleń wrześniowych, bo chyba nie tylko ja mam co uczcić. Może to i dobrze... zostaje coś na później na listopad, grudzień, kwiecień.
                                                                                                                                             M.