Dawniej był to dla mnie dzień,
w którym zawierały się dwie sprzeczności – rozpoczęcie nowego etapu w życiu,
taki swoisty „nowy start w przyszłość”, przepełniony nadzieją, wiarą w siebie i
swoje wyidealizowane możliwości; a także pożegnanie z luzem i swobodą letnich
miesięcy, na które zwykle wyczekiwałam od stycznia (bo wtedy śnieg i mróz traci
wszelki urok – święta minęły więc należy zacząć już marzyć o lecie).
Pamiętam jak jeszcze „za
małolata”, mimo przerażenia nadchodzącymi dziesięcioma miesiącami nauki,
cieszyłam się na zakup nowego ortalionowego dresu (bez zwężanych nogawek,
najnowszy krzyk mody wówczas) i piórnika z wyposażeniem. Pamiętam też, że
obiecywałam sobie wtedy solennie, że już od początku nowego roku szkolnego
zabiorę się solidnie za naukę, że nic nie będę odkładała na później, że
wszystko od razu, że powalczę o miano najlepiej przygotowanej do lekcji w całej
szkole. Oczywiście niewiele z tych obietnic wynikało, tak też mi zostało do
dziś!
1 września, 2, 5… czy to w
latach dziewięćdziesiątych, czy trochę później, czy też dziś… niewiele się
zmienia. Jak zawsze na początku roku szkolnego nachodzi mnie lęk przed pracą,
ogromem obowiązków, które czasem przytłaczają oraz problem z przystosowaniem do
nowej rzeczywistości. Ale obok tego strachu są i pozytywne emocje – nadzieja na
lepsze jutro, wiele postanowień, dobrych życzeń. Wygórowane ambicje znowu
spisywane na kartce, dobre chęci, którym wakacyjny odpoczynek dodał skrzydeł. Niemałym
plusikiem, w całej tej szalonej gonitwie myśli, jest też wymiana garderoby, tym
razem już nie na niebiesko-żółty żarówiasty dres, lecz na kolory, które
naprawdę lubię czerń, bordo, brąz, szmaragd, ciepłe swetry i szaliki najmilsze
dla zmarzluchów, takich jak ja.
Początek września to też dla
mnie czas podsumowań. Tak jak pod koniec kalendarzowego roku myślę o tym, co mi
się udało, nad czym z marzeń i planów muszę popracować, co ze swojej listy mogę
skreślić, a co oznaczyć grubszą kreską, bo zrealizować muszę jak najszybciej. Tym
razem udało się zrobić niewiele. Może to taka zapłata za nadaktywne
zeszłoroczne lato, kiedy wykończyliśmy mieszkanie? A może po raz kolejny
nałożyłam na siebie zbyt wiele i zamiast cieszyć się urlopem, zamartwiałam się,
że nawet połowy nie udało mi się zrobić? A może po prostu ostatni rok był tak
trudny, że podświadomie pozwoliłam sobie na rozpasanie? Zapewne odpowiedź na to
pytanie poznam dopiero za rok, we wrześniu 2017 roku, kiedy to nauczona
przykładem ubiegłych wakacji będę podsumowywała ówczesną przeszłość, a
dzisiejszą przyszłość. Z całą pewnością jednak znowu najdzie mnie na
podsumowania, przy jakże sprzecznych emocjach – strachu przed nieznanym i
wielkich nadziejach.
Kończę obrazkiem znalezionym w sieci, który dodał mi nieco otuchy podczas moich przemyśleń wrześniowych, bo chyba nie tylko ja mam co uczcić. Może to i dobrze... zostaje coś na później na listopad, grudzień, kwiecień.
M.